Postaw mi kawę na buycoffee.to

Atak podpalacza na ulicy św. Rocha

   Ulica św. Rocha przeżywa trwożne chwile. Niejaki pan Zielinski po wyjściu z baru  "Pod Orłem " ulica św. Rocha 19 stworzył zmyślna grę wojenna, zapaląjąc po kilka zapałek jednocześnie  i rzucając nimi w przechodniów. Szczególnie cierpiały przechodzące panie.

  Pan Zielinski jak się okazało, straszny wróg kobiet, napadał przeważnie starsze niewiasty. Powstał niespotykany popłoch. Ulica opustoszała w jednej chwili. Wystraszone ofiary pana Zielinskiego rzucały się do bram, szukając w nich schronienie.

  Kres wojowniczym zapędom pana Zieliskiego położył przybyły na wezwanie policjant IV Komisariatu przy ulicy św. Rocha 13 ,który ujął napastnika mocnym chwytem z tyłu. Wśród obelg i barwnych przekleństw gagatka odprowadzono do Komisariatu.  Pan Zielinski spalił dwadzieścia pudełek z zapałkami .

Dziennik Białostocka 1934 r

M.R



Przy ulicy Sosnowej w tumanie pierza obległy niewiasty pana L.

   Ciężki orzech do zgryzienia miał pan Michał Lewnowski w czasie pełnienia obowiązków ,połączonych z niewdzięcznym zawodem sekwestatora.

  Gdy zgłosił się po podatki do pań Judkes ,właścicielek solidnego domu przy ulicy Sosnowej 13, prowadzących jednocześnie uczciwy handel zdrowym drobiem, niewiasty z całą słodyczą charakteru, im właściwą ,oświadczyły że pieniędzy nie maja,a sekwestrować nic nie pozwolą.

  Słowa swe poparły energicznie panie Judkes zamknięciem drzwi wejściowych, stosując metody wymagane w strategii i taktyce regularnego oblężenia.  

  Sumienny sekwestrator prośbami i groźbami przekonywał matkę z córką, lecz nic nie pomogło . Przeciwnie ,panie Judkes robiły coraz większy gwałt.

  Ptactwo dawało dowody zdrowia, wydając krzyk przeraźliwy. Zbiegli się wszyscy domownicy. Chwila była naprawdę groźna. 

  W miedzy czasie dwa  dwa koguty rozpoczęły z sobą walkę o jedna bardzo przystojna kurę rasy Plymuthrock. Pióra i pierze napełniły apartamenty państwa Judkesów.

  Wreszcie przybyły posterunkowy z komisariatu przy ulicy Grunwaldzkiej okazał swą interwęcje, oswobodził jeńca i spisał premiminarja pokojowe.

  Ostatni akt likwidacyjny zatargu nastąpi w sadzie, gdzie traktat w postaci wyroku za przeszkodzenie urzędnikowi w pełnieniu czynności słuzbowych, zostanie doręczony agresywnym paniom Judkes.


Dziennik Białostocki 1930 r

M.R

1924 r był inny na Osiedlu Przydworcowe

   W dniu wczorajszym o godz. 12 w południe odbyło się w obecności pana Wojewody inz. Rembowskiego , wice-woj. Karasinskiego i czlonków Komitetu pomocy najbiedniejszym miasta Białegostoku, poswiecenia kuchni żydowskiej. Poswiecenia dokonał dr. Rozeman , który wygłosił podniosłe przemówienie o trsci pieknej i głębokiej. Kuchnia miesci się przy ulicy Sosnowej i w pierwszym dniu wydała 300 porcji bezpłatnych. Jadłospis ten sam co w kuchni chrzescijanskiej z ta róznicą ,że tłuszcze sa koszerne.

  Z akt Policji Państwowej ;  Zatrzymane na dniach zostały wraz z dowodami rzeczowymi : Waleria Kondrat -ul. Sosnowa 55, Marja Gedrojć -ul Sosnowa 61 , Wiktoria Karna -ul Sosnowa 108. Aresztowano poza tym : Marję Cedronę - ul Sosnowa 61 za kradzież węgla  od Wilmonowicza Chaji .

  Nagły zgon nastąpił przy ul. Sosnowej 108 ,zmarł staruszk żebrak lat 81  Antoni Piłacewicz 

 B. Igła z ulicy Sosnowej 2 telefon 7-81 przedstawiciel firmy WAPNORUD -zaprasza do składu Wapno , cement ,papa dachowa ,gips ,glina ogniotrwała, dachówka palona, posadzka terakotowa i debowa oraz innych artykułów budowlanych.

  Serdeczne zaproszenie do piekarni  Szejny Szestakowskiej mieszczacej się przy ulisy Sosnowej 26 . Poleca swoje wyroby zawsze świeże !

  Pracowników róznych wyznan poszukuje Przedzania Izaka Machaja. Zgłaszć chec pracy  -ulica Sosnowa 23


Dziennik  Białostocki 1924 r

M.R

  

Szkoła Podstawowa 18 -wspomnienia

 

   SP 18 - "Stara" i 'nowa" - to już historia. Pięknie pisaliście o naszej szkole z przed lat. Dlatego pozwoliłem sobie zamieścić wybrane Wasze komentarze oraz dodać zdjęcia z różnych epok .

Wiaczesław Awruk

Rozpocząłem tam edukację, pierwsza Pani nazywała się Wilczewska albo Wilczyńska- pamiętam kluczyk na szyi i pierwsze 4 lekcje, wracałem do domu a na drugą zmianę szedł kolega Czesiu i zaprosił żebym z nim poszedł do jego klasy- poszedłem i odbyłem jednego dnia 8 godzin - Mama była zła że w pierwszej klasie nauka trwa 8 godzin 

Bogdan LV

Pani Wilczyńska.

Wzorowy Kierowca

Wiaczesław Awruk ale za to ile wiedzy przyswoiłeś.

Wiesław Ejsmont

Skończyłem 18 tkę w 1965

Jacek Borysiewicz

Uczyłem się w pierwszej klasie starej szkoły. Miłe i zarazem dziwnie wspomnienia. Pamiętam jak do sali lekcyjnej wchodziło się przez inną klasę. Pamiętam też WC na podwórku 

Anna Banaszek

Jacek Borysiewicz też pamiętam ten kibel. Śmierdziało i posypane było białym proszkiem.

Halina Pleszuk

Kilku nauczycieli pamiętam nazwiska,ale reszty niestety nie.

Basia Krzywizniak

Poznaję sp Panią Helenę Kosek Zadura wspaniały pedagog

Wzorowy Kierowca

A WF był w sali okrąglaku przy kinie Syrena, a szatnia w łączniku między szkołą a kinem.

Margaritta Elizabet

Moja szkola

Wzorowy Kierowca

Chyba Pani Maksymowicz, bardzo sympatyczna Nauczycielka o ciekawej barwie głosu.

Grazyna Romanik

Moja ulubiona nauczycielka!!!

Bogdan LV

Moja była wychowawczyni. Bardzo miło ją wspominam. Chyba jedyna nauczycielka, która umiała nauczać, jak jej zawód wymagał. Każdy może uczyć, ale nie każdy umie nauczyć. I kto to pisze? Jeden z największych "chuliganów" tej szkoły.


Basia Krzywizniak

Mile wspomnienia 18 to moja szkoła a ta młoda dziewczyna to Pani Marysia Maksimowicz mamy kontakt pozdrawiam wszystkich ciepło

Maryna Ksimowicz

Basia Krzywizniak pozdrawiam miło,że pamiętasz Basieńko

Basia Krzywizniak

Maryna Ksimowicz witam Panią serdecznie buziaczki

Wzorowy Kierowca

Chyba Pani Maksymowicz, bardzo sympatyczna Nauczycielka o ciekawej barwie głosu.

Grazyna Romanik

Moja ulubiona nauczycielka!!!

Halina Pleszuk

Grazyna Romanik u nas jak się nie mylę to miała historię.

Janusz Krawiel

Halina Pleszuk Historię była moją wychowawczynią

Halina Pleszuk

Janusz Krawiel bardzo ją lubiłam

Janusz Krawiel

Halina Pleszuk Ja też

Grazyna Romanik

Halina Pleszuk pomyliłam się, ty masz rację. Bardzo ją lubiłam, zawsze uśmiechnięta

Grazyna Romanik mojej przyjaciółki dzieci mieszkają w Arizonie mam nawet zdjęcia tego przepięknego miejsca na ziemi

Grazyna Romanik

Maryna Ksimowicz zgadzam się, jest tu pięknie. Ja mieszkam w Tucson

Maryna Ksimowicz

Jak miło czytać takie słowaja Was bardzo kochałam i do dzisiaj dużo pamiętam tylko panie pozmieniały nazwisko i dlatego mogę mieć trudności w rozpoznaniu a pana Krawiela bardzo dobrze pamiętam i jego piękną bardzo miłą mamę bardzo dbającą o swoje dzieci....dzięki za miłe wspomnienia..są balsamem ...pozdrawiam.....

Janusz Krawiel

Maryna Ksimowicz Dużo zdrówka życzę i samych słonecznych dni


Grazyna Romanik

Maryna Ksimowicz ja kończyłam naukę w naszej 18-tce w 1972 roku. Wtedy miałam nazwisko Jacewicz. Moc pozdrowien z Arizony. Bardzo, bardzo miło Panią wspominam. Pozostaję z najlepszymi życzeniami

Halina Pleszuk

Jak się nie mylę za panią Rzędzian stoi Zosia Sak.

Wanda Czarnomysa

Moja klasa ostatni rocznik ukończenia szkoły podstawowej siedmioklasowej od września rozpoczęła się nauka osiem lat dla szkoły podstawowej

Janusz Krawiel

Znałem kilku nauczycieli to był fajny okres




Zebrał Marcin Radzewicz

Historie z ulicą Stołeczną w tle

     Z mieszkania Przedmiejskiej Chawy -ulica Warszawska 27 - została dokonana na szkodę Stankiewicz Janiny - ulica Stołeczna 36 - kradzież pantofli i pończoch o wartości 17 zł.  Ustalono, ze kradzieży tej dokonała Jaroszewska Janina - ulica Warszawska 27 - której rzeczy, pochodzące z kradzieży, odebrano i zwrócono poszkodowanej

  Przyłapano  panią Raucką Olgę - ulica Stołeczna 17 ,na kradzieży drzewa kolejowego Bibola Rajmonda z Łodzi i Potocką Paulinę - ulica Stołeczna 79

  I znowu mokrą bieliznę zdją ktoś ze strychu domu pod numerem stołeczna 69 narazajac na stratę 20 zł Marię Rupnic

  Skradziono dowód osobisty wydany przez Starostwo Białostockie na imię Anieli Szczuczynskiej zamieszkalej przy ulicy Stołecznej 5

  Otwiera się nowy Sklep Spozywczy przy ulica  Lipowej 48 . Właścicielka Albina Goławska - ulica Stołeczna 17  zaprasza wszystkich zainteresowanych 


Dziennik Białostocki 1934 r

M.R

Ulica Stołeczna w prasie lat 30


    Podrzucanie dzieci stało się już stałym objawem w naszym mieście. Oto świeży wypadek w podwórzu -ulica Stołeczna 7 - znaleziono chłopczyka w wieku 5 miesięcy a przy nim na kartce zawiadomienie ,że nazywa się Mieczysław. Matka podrzuca go, by dziecko nie umarło z głodu. Chłopca  umieszczono w ochronce przy ulicy Dąbrowkiego 12 .

Niejaki pan Eugeniusz Gołąbiowski z ulicy Stołecznej 21 zameldował, że dnia 17 bm. 78 letnia matka jego Marjanna udała się w odwiedziny do córki Sadowskiej zamieszkałej w Starosielcach i dotychczas nie wróciła do domu.

Wczoraj wieczorem około godziny 20 zauważono w ogrodzie miejskim słaniającego się na ławce młodzieńca ,przebitego nożem . Na pół przytomny oświadczył ze nazywa się Feliks Boczkowski i że mieszka przy ulicy Stołecznej 18. Pogotowie PCK przewiozło go w stanie ciężkim do szpitala św. Stanisława Staszica w Pogotowie PCK przewiozło go w stanie ciężkim do szpitala św. Rocha na ulicy Piwnej. Sprawców nożowej rany nie podał.

 Niebawem otwarty zostanie sklep spożywczy- "  "Wiera Mann"  przy ulicy Stołecznej 85. Zainteresowanych okolicznych mieszkańców zaprasza właścicielka. 

Dziennik Białostocki 1932 r
M.R

O bogowie ,skad się to wzieło na ulicy Stołecznej

   Przechodząc wczoraj wieczorem ulicą Stołeczna pan Klemensowicz Stanisław z ulicy Marjampolskiej 3 usłyszał kwilenie dziecka, dochodzące z podwórka domu numer1.

  Panem Stanisławem wstrzasną dreszcz współczucia. Szybko wbiegł na podwórko ,gdzie leżało zawinięte w ładna wełniana chustkę maleństwo i wyciągając rączki, łapało nimi za nos schylonego z rozczuleniem pana Stanisława i wołało pieszczotliwie - Taiata, tiata...

  Pan Klemensowicz podniósł dziecinę, 6 czapeczek,1 koszulkę, 8 pieluszek i 1 parę pantofelków-wszystko pozostawione widać przez nieszczęśliwą matkę-i jako że jest żonaty i dzieciaty odniósł dziecko ochronki miejskiej.

  Pan Stanisław w poczuciu dobrze spełnionego samarytańskiego obowiazku udał sie do domu by opowiedzieć małżące tę dziwna historię.

  Są przypuszczenia co do winowajcy. Ma nim być mieszkanka ulicy Stołecznej 1 która zaginęła .


Dziennik Białostocki1930 r

M.R

Rodzinne fotografie sprzed lat

 

,,Jedno z moich ulubionych zdjęć rodzinnych. Oglądałem je często już jako dzieciak razem z innymi ułożonymi w drewnianej ładnie rzeźbionej szkatułce pewnie nabytej jeszcze w Białowieży.

Dwie moje ciotki, siostry mojego ojca, których nie dane mi było poznać.  

-Starsza Aleksandra (1898 Białystok -1943 Teheran) wraz ze swoim mężem Zygmuntem Krallem (1896 Zdołbunów – 1965 Christchurch, Nowa Zelandia). 

 -Młodsza Sabina (1901 Białystok – 1918 Białystok).

Zdjęcie zrobione w 1917 roku w Kalenkowiczach na Białorusi. Zgodnie z historią rodzinną przekazaną mi przez młodszą ich siostrę Janinę, urodzoną tam w 1915 roku, rodzice Aleksandry i Sabiny a moi dziadkowie przeprowadzili się z Litwy do Kalenkowicz gdzieś po 1910 roku. Miała tam mieszkać siostra mojego dziadka ze swoją rodziną. Zygmunt był pracownikiem kolei w Kalenkowiczach. To był i chyba nadal jest węzeł kolejowy. Tu są już po ślubie.

Sabina za kilka miesięcy umrze na zapalanie płuc w Białymstoku a jej siostra po opuszczeniu ZSRR w 1943 roku w Teheranie. Zygmunt z dwoma synami walczyć będzie w szeregach Sił Zbrojnych na Zachodzie. Po wojnie ściągnie ich do Nowej Zelandii najmłodsza córka Zygmunta i Aleksandry, Zyta."


Przemysław Kisielewski

Niefortunny "występ gościnny" na Marmurowej

  W mieszkaniu Chaima Kinznera - ulica Marmurowa 3 dokonano w nocy z19 na 20 sierpnia kradzieży.  Otrzymawszy meldunek i spis skradzionych przedmiotów policja przystapiła do dochodzenia.

  Wiedząc ,ze w mieszkaniu Chinki Wróbel - ulica Młynowa 27 zatrzymał się złodziej -recydywista, funkcjonariusze wydziału śledczego dokonali u niej rewizji. Okazało się,że zestawienie tych dwu faktów : kradziez i przyjazdu Złatkin było uzasadnione.

  Przy rewizji osobistej chinki Wróbel znaleziono ukryte przez nia, owinięte w szmatę,dwa pochodzace z kradzieży zegarki.

  Wobec tego aresztowano Złatkina , "paserkę" Wróbel i znajdującego sie w jej mieszkaniu złodzieja białostockiego Szustera.

  Sad skazał Złatkina na 2 lata, a chnkę Wróbel na pół rokuwiezienia. Szstera uniewinniono z braku dowodów winy.


Dziennik Białostocki - 1932 r

M.R

Noc świętojańska. Przybyły tłumy

   W czerwcu 1921 roku pojawiły się w mieście afisze zapowiadające "Tradycyjne święto sobótki". Amatorów wróżb i szukania partnera (ki) na całe życie zapraszano do Rozkoszy w Zwierzyńcu. Dochód z tej zabawy organizatorzy postanowili przeznaczyć na potrzeby Uniwersytetu Żołnierskiego i harcerskiej drużyny pożarniczej. Zapowiadano, że to pierwsza taka zabawa w Białymstoku. 

  Mimo to liczono się, że w noc świętojańską przybędą tłumy. Nawet obawiano się, że Rozkosz nie pomieści "tysięcy miłośników tradycji ludowej i wielbicieli świeżego powietrza".

  Przygotowaną zabawę pokrzyżowała jednak pogoda. Od kilku dni poprzedzających sobotę 25 czerwca, w Białymstoku lało i było zimno. Organizatorzy postanowili więc przesunąć letnie przesilenie i ogłosili, że sobótka odbędzie się 2 lipca. Nikomu nie sprawiło to żadnej różnicy. W Zwierzyńcu pojawiły się przewidziane tłumy.

  Główną atrakcją wieczoru okazało się "gaszenie pożaru przy pomocy aparatów pianowych i proszkowych". Były oczywiście tańce, wróżby, gry sportowe i występy kabaretu. Ogromną popularnością cieszyła się "sensacja dnia" czyli "przewożenie publiczności automobilem z Runku Kościuszki do Zwierzyńca". Była to niezapomniana noc.

  Ale w 1922 roku uwagę przyciągnęło inne wydarzenie. Sprawczynią była pewna dwudziestolatka z ulicy Mazowieckiej, która nie widząc żadnych szans we wróżbach, ani w rzeczywistości, postanowiła rozstać się ze swym nikomu niepotrzebnym życiem. 

  Gdy jej rówieśnicy skakali przez ogniska i rytualnie o północy kąpali się w rzekach czy sadzawkach, to ona, zdesperowana wskoczyła do studni. Nie przewidziała jednak, że w cembrowinie wisi zablokowane na łańcuchu wiadro, na którym niedoszła samobójczyni zawisła. Wisiała by tak i całą noc świętojańską, gdyby sąsiedzi nie usłyszeli jej dudniących ze studni jęków.

  W noc świętojańską chętnie organizowano w mieście zabawy dobroczynne.  Tak też było w 1927 roku. W Ogrodzie Miejskim, czyli tym położonym wzdłuż ulicy Branickiego, komitet rodzicielski Żeńskiej Szkoły Rzemieślniczej zorganizował świętojańską zabawę "na rzecz niezamożnych uczennic".

  Zaczęła się o godzinie 18 i trwała do 1 w nocy. Było wszystko. Wianki, wróżby, rozmowa kwiatów. Były też tańce do których przygrywały wojskowe orkiestry.

  Specjalne programy na tę szczególną okazję szykowały też białostockie kina. W 1926 roku w kinie Modern na 24 czerwca zapowiedziano wielką premierę "monumentalnego dramatu erotyczno-salonowego, kiedy mężatka jest żoną". Była to swoista odpowiedź na pokusę wróżb. Film bowiem traktował o tym, jak to "współczesne dziewczęta pragną bogato wyjść za mąż".

  Ale najprawdziwszy świętojański dramat wydarzył się w kinie Apollo. Wyświetlano w nim "największą i najnowszą sensację Paryża, Londynu, Berlina i New - Jorku" czyli "Raj kobiecy" będący ekranizacją powieści Emila Zoli. Okazało się, że raj ów nie był przeznaczeniem 18 letniej Janiny Prodowicz. Dziewczę owe przeżywało wielki zawód miłosny. Pod wpływem filmu rozpacz tak nią owładnęła, że w trakcie seansu " w celu samobójczym wypiła 20 gramów jodyny".

  Wielką sensacją obyczajową w noc świętojańską 1928 roku była projekcja w kinie Modern filmu "Z pamiętnika lekarza". Seanse odbywały się wyłącznie pół godziny przed północą. Mimo tak późnej pory do kina na Lipowej waliły tłumy. 

  Po mieście poszła fama, że "film ten jest krzykiem bólu starego lekarza chorób wenerycznych, który przyglądając się z bliska tragediom spowodowanym przez te choroby wzywa młodzież do opamiętania się i zapoznania tajników i niebezpieczeństw życia płciowego". 

  Namawiano więc młodych ludzi, którzy mieli ukończone 20 lat, a szczególnie "nieuświadomione kobiety", że wszyscy powinni obowiązkowo obejrzeć ten film.

  Dyrekcja kina, urządziła nawet dodatkowe seanse w soboty i niedziele. W mieście pojawiły się afisze, które wielkimi literami oznajmiały: Precz z fałszywym wstydem.

  Ciekawostką wprowadzoną na te nocne seanse było to, że na widowni wprowadzono pełną segregację płciową. Ogłoszono, że "wejście dla Pań wyłącznie na balkon. Wejście dla Panów wyłącznie do parteru". Jednocześnie przepraszano kinomanów lubiących studiować fotosy w gablocie zawieszonej przed wejściem do Modern. Stwierdzono bowiem, że "wobec treści filmu fotografie przed kinem nie mogą być wystawione".


Andrzej Lechowski 

Krzyk w nocy na ul. Marmurowej

  A więc zacznijmy najpierw od tego, jak to było z panią Fajgą Dychtel z ulicy Marmurowej 5 , która obudziła sie w nocy wczorajszej i wyskoczyła z łózka z okrzykiem: 

- Bomba , bomba, bomba , - I co to była za bomba ? To wcale nie bomba. to był zwyczajny, ordynarny, pospolity , często spotykany napad bandycki.

  Trzej zbójcy to nie byli właściwie bandyci. Oni wcale nie chcieli odbierać życia pani Dychtel. Im nie było ono potrzebne do niczego. Oni może chcieli się widzieć z sublokatorami pani Dychtel . A może im potrzebna była bielizna pani Dychtel ?

  Trzeba wiedzieć, ze pani Dychtel ma tyle bielizny co jak jakaś księżna. A nawet nie każda.

  czy można wyobrazić sobie że któraś pani Potocka albo Branicka miała 96 koszul albo 192 par pończoch ?

  A pani Dychtel ma tyle. Dla każdej sytuacji , każdego stanu - nawet poważnego. Dla panien , mężatek, rozwódek - dla hetery także.

  Tak tedy pani Dychtel , obudziwszy się i słysząc stukanie trzech wytwornych panów zbójców , powiedziała - Frani i Mani nie ma, a potem dopiero, na powtórne juz stukanie wydała ów okrzyk, a uczyniła to żywiołowo, namiętnie, podobnie jak kwiat wydaje zapach, jak drzewo wydaje owoc, a człowiek pieniądze.

  Zbójców było trzech. sami katolicy w żydowskich chanajkach -to straszne. Tak jest teraz przyjęte .


Dziennik Białostocki 1936 r

M.R


W 1929 roku na dobre przyszedł kryzys gospodarczy

   Czasem taniec był jedynym sposobem zarobienia pieniędzy. W popularnej kawiarni Lux, która znajdowała się na rogu Sienkiewicza i Warszawskiej, wieczorami odbywały się dancingi. Wśród stolików, zachęcając klientów, aby ci wyszli na parkiet, krążyła tańcząca para. Danser co jakiś czas opuszczał swą partnerkę aby ta zmysłowym tańcem wabiła panów. Wykonywała więc ona "rozmaite wschodnie tańce". Jej popisy choreograficzne budziły, co oczywiste, niezwykłe ożywienie wśród mężczyzn, ale panie kipiały z oburzenia i odwracały się ze wstrętem.

  Niejedna z matron stwierdzała, że to jedynie wyuzdanie i niepodobne do "dobrej plastyki i dobrych pląsów" widywanych tu i ówdzie.

 Ale oburzenie miejskich gazet i sprzeciw wszystkich budziła czteroletnia dziewczynka, która stanowić miała clou luxowego programu. "Dziecko jest słabe, mocno rachityczne, jemu już dawno trzeba by było iść spać, a ono biedne przebiera nóżkami i uprawia łamańce i stara się ponad siły".

  A poeta w tym samym czasie pisał:"... Słyszysz ... Białystok oddycha Skwarnem powietrzem lipcowem Ekstazy czerpie z kielicha I duma w świetle różowem W Luxie orkiestra rozlewa Cudne pieszczące półtony Sen szczęścia mile powiewa Nastrój jak z bajki wyśniony."

  Tańczyć można było w tamtym Białymstoku wszędzie. Każda restauracja szczyciła się orkiestrą. Różne stowarzyszenia wprost prześcigały się w organizowaniu balów i zabaw tanecznych. Choćby taka Białostocka Ochotnicza Straż Ogniowa, popularne BOSO, też nie pozostawała w tyle.

  W 1926 roku Sekcja Pomocy BOSO wpadła na pomysł aby urządzać charytatywne zabawy. Dochód z nich miał być przeznaczony na wspomożenie biednych i chorych strażaków. Pomysł był zbożny, ale "na zabawy te ze wszystkich krańców miasta zbierały się rozmaite miejscowe szumowiny. Dancingi te można by raczej nazwać wielkim zlotem hołoty białostockiej". Co gorsza, "na wieczorki te przychodziły i uczennice szkół miejscowych".

  Nic więc dziwnego, że zabawy te nie cieszyły się dobrą sławą, a policja obyczajowa nazywała je "flądra bale".

Biegi przełajowe w Zwierzyńcu

   12 maja 1934 r. miał miejsce bieg przełajowy na dystansie 6,5 kilometra. Zawodnicy pięć razy obiegli stadion zwierzyniecki, zwany miejskim, obok były korty "Jagiellonii". Biegi majowe mają w naszym mieście bogatą tradycję. Zaczęto je w intencji Konstytucji 3 Maja, po 1935 r. doszło przesłanie marszałkowskie (rocznica śmierci Józefa Piłsudskiego), a w okresie PRL propagowano "Biegi zwycięstwa". Intencje są ważne, ale jeszcze ważniejsze samo bieganie, byle z rozsądkiem i przyjemnością, zdrowo.

  Na zdjęciu stawce przewodzi biegnący z numerem 40 Mikołaj Kozłowski, zawodnik KPW "Ogniwo". Nie dorównał sławą Kazimierzowi Kucharskiemu lub Edwardowi Luchhausowi z "Jagiellonii", ale należał do ścisłej czołówki białostockich biegaczy.

  A teraz pokombinujmy, co to za fragment przedwojennego miasta. Podpowiem, bo pewnie będą trudności z właściwą odpowiedzią. Jest to skrzyżowanie ulic 11 Listopada i Zwierzynieckiej. Ulica Zwierzyniecka powstała w końcu XIX wieku z woli sztabowców carskich i nazywała się początkowo szosą wojenno-strategiczną. 

  Natomiast ulicę 11 Listopada zaczęto wytyczać w 1924 r., wykorzystując bieg wcześniejszej alejki. Były to wówczas dalekie peryferia Białegostoku, stopniowo jednak wpisujące się w krajobraz miejski. Najstarszą, bo wojenną metrykę, miał w tej okolicy oczywiście Zwierzyniec Branickich, następnie wojskowy cmentarz założony w 1915 r. Nazywano go ewangelickim lub niemieckim, jednak były tam i bezimienne groby masowe żołnierzy rosyjskich, w tym narodowości polskiej.

  Na fotografii widać jedynie skrawek cmentarza (w głębi po prawej stronie); dziś na tym miejscu stoi gmach rozgłośni radiowej. W pierwszych latach II RP urządzono także cmentarz wojskowy z grobami żołnierzy polskich poległych i zmarłych w latach 1919-1920, potem przybywało w pobliżu pomników (ołtarz na cmentarzu, żołnierzy 42 pułku piechoty, płyta poświęcona kpt. Stanisławowi Skarżyńskiemu), a tę część Zwierzyńca nazwano Parkiem Konstytucji 3 Maja ("zielony pomnik" z dębami i lipami).

   Miejsce do biegów można uznać za wymarzone. Na fotografii widać ledwie jeden samochód, kilku rowerzystów. Na pewno szumiały drzewa, ćwierkały ptaki, głębiej w parku spacerowały pary zakochanych.

Adam Czesław Dobroński 

Jedziemy autostopem

   Czterech młodzianów przed Ratuszem ogląda plan Białegostoku. Jeden z nich trzyma książeczkę autostop z lizakiem milicyjnym. Taką do zatrzymywania aut.

  Co widać na fotografii? Przede wszystkim świeżo odbudowany Ratusz. Tu korci mnie, by przypomnieć anegdotę, że ponoć tę inwestycje zawdzięcza Białystok towarzyszowi Bolesławowi Bierutowi. Podczas corocznych odpraw w Warszawie przewodniczący wojewódzkich komisji planowania (i czegoś tam jeszcze) zdawali relację z dokonań.   Przedstawiciel Poznania pochwalił się przywróceniem blasku tamtejszemu ratuszowi (z koziołkami), więc Bierut kolejnego w kolejce notabla zapytał też o ratusz. Jak się Państwo domyślacie, ten kolejny był przypadkowo z Białegostoku. 

  Po powrocie nad Białkę przekazał spiesznie informację I sekretarzowi KW PZPR, że prezydent Bierut pytał się o ratusz w naszym mieście. Reakcja musiała była natychmiastowa, no bo skoro sam towarzysz Bierut pytał. W tyle widać nową "starówkę" białostocką, jeszcze bez tynków.

  Po przeciwnej stronie ulicy rewolucjonisty B. Wesołowskiego (obecnie Suraskiej) stały jeszcze rusztowania. I jakże mogłoby być inaczej, koniki ciągnęły furmanki, podstawowy wówczas środek transportu miejscowych firm budowlanych.

  Na jeszcze jeden akcent, bardzo białostocki, chcę zwrócić uwagę. Oto przed odbudowanym Ratuszem na ławeczce siedzą sobie dwaj panowie. Nie piją bynajmniej piwa, nie grają w warcaby lub tysiąca, nawet nie łuszczą pestek słonecznikowych. To po co siedzą? Bo mieli ten nawyk wyrobiony w swoich zagrodach, gdzie przed domkiem musiała być ławeczka. Niestety, nie dowiemy się, o czym tak zapalczywie dyskutowali ci dwaj obywatele z fotografii.


Adam Czesław Dobroński 

W czasie niemieckiej okupacji dzieci musiały pracować

    Jak wszyscy pracowałem dziesięć godzin, od szóstej rano do szesnastej, a często i na nocnej zmianie, z krótką przerwą 15 minut na zjedzenie kanapki. Do moich obowiązków należało utrzymanie porządku i czystości w halach maszyn drukarskich. 

 Budynek pamiętał jeszcze czasy carskie, zimą musiałem napalić każdego dnia w czterech piecach, przedtem oczywiście narąbać drzewa, przynieść torf, oraz myć wałki maszyn drukarskich i same maszyny. Smary, szkodliwe chemikalia (bez żadnych zabezpieczeń), brak światła i przenikliwy chłód tak zimą jak i latem, mocno dawały się we znaki. Ponadto trzeba było uważać, by nie podpaść Niemcowi, który zarządzał drukarnią. Szmidt, inwalida z frontu wschodniego, który stracił rękę, odgrywał się za swoje kalectwo i walił drewnianą protezą gdzie popadło i kogo popadło.

 Jeżeli nie było pracy w hali maszyn, Szmidt kierował nas do noszenia cegieł i mieszania betonu przy nowo stawianej hali maszyn. Poza tym musiałem także palić w piecach w mieszkaniach prywatnych personelu niemieckiego przy ulicy Lipowej. 

 Po upływie roku, w kwietniu 1944 roku stanąłem przy maszynie drukarskiej, a moi miejsce zajęli młodsi koledzy. Pracowałem na tym stanowisku do 25 lipca 1944 roku. Tego dnia, pamiętam jak dzisiaj, nie wpuszczono nas do środka. Oddziały wojskowe przystąpiły właśnie do niszczenia dokumentów. Usłyszeliśmy rozkaz: uciekajcie stąd, wciśnięto każdemu po belce papieru, a za dwa dni już weszła Armia Czerwona. Niemcy uciekając w popłochu podpalili budynki, w tym nową halę z maszynami gotowymi do druku.

  Szkoda, to budynek ładnie się prezentował od frontu, nowoczesny z oszklonymi drzwiami. Drukarnia działała już w latach 20. Znałem tam każdy zakątek. Tuż za ogrodzeniem znajdowało się getto.

  Ogrodzenie ciągnęło się od ulicy Nowy Świat do Artyleryjskiej, Poleską aż do magazynów wojskowych, na ulicy Fabrycznej załamywało się i znowu wracało do miasta, do śródmieścia. Chodziłem tam często, wiedziałem gdzie są tajemne przejścia, wystarczyło odsunąć deskę, która w takich miejscach zwykle trzymała się na jednym gwoździu. 

  W getcie handel szedł na całego. Było dużo różnych towarów, które oficjalnie sprzedawano, z tym że po cenach horrendalnych, na które samych Żydów zwykle nie było stać, bo oni nie dostawali za swoją pracę pieniędzy. Kupowaliśmy kawę, herbatę, tytoń. Do getta natomiast, ja na przykład nosiłem żarówki o małej mocy, najlepiej 15-tki, 25-tki, żeby jak najmniej prądu zużywały. Nabyte za to towary potem sprzedawaliśmy Niemcom, za kawę gotowi byli zapłacić każdą cenę.

  Oczywiście chodziło tu o wojskowych, zwykłych żołnierzy, bo ci z gestapo, służby porządkowej czy z SS mieli wszystkiego pod dostatkiem, a i potrafili zabrać bez żadnych skrupułów co im się podobało. Prości żołnierze mieli tyle co dostali z przydziału, więc też kombinowali na różne sposoby. Sprzedawali buty, papierosy, nawet broń. Jasne, że trzeba było uważać, w każdej chwili groziła wpadka, a wtedy więzienie, obóz, czy rozstrzelanie w razie ucieczki. 

  Kiedyś pamiętam szmuglowałem chyba z 50 żarówek, nosiłem taką długą jesionkę, w poły za podszewkę pakowało się te żarówki i tak obładowany ruszałem. Poszliśmy we trójkę, ja i dwóch braci Beckerów, Janek i Czesiek, ich ojciec był folksdojczem, podziemie wydało na niego później wyrok za współpracę z Niemcami. Szliśmy wtedy nie przez drukarnię, tylko obok budynku, gdzie mieszkało dwóch Niemców, to było wbrew pozorom bezpieczne przejście. I ci bracia Beckerowie najpierw mnie wystawili, kazali iść pierwszemu. Miałem farta, udało mi się, a gdy oni wyszli akurat napatoczył się patrol niemiecki i wpadli. 

  Ale wywinęli się, ojciec miał dobre znajomości. Gdyby mnie złapali, to obóz murowany. Ale co tam, w takim wieku nie ma strachu. Nie miałem w ogóle świadomości, że ryzykuję. Cieszyłem się, że jako gówniarz zarabiałem więcej niż mój tata.

  Ponadto uczyłem się. Do godziny szesnastej robota w drukarni, a od siedemnastej tajne komplety u pani Parzyńskiej. To była wspaniała nauczycielka, odważna, z poświęceniem. Chudzinka, przygarbiona, włosy rozwichrzone, uczyła nas polskiego, historii, matematyki i geografii oraz niemieckiego. Byłem tak przygotowany, że jak poszedłem zdawać po wojnie do ogólniaka, to trzy zadania z matematyki rozwiązałem w 15 minut. Była ogromna chęć nauki, człowiek łaknął tej wiedzy, wprost wsysał w siebie. wsysał dosłownie.

  My mieszkaliśmy przy ul. Kurpiowskiej 6, tuż przy Angielskiej, a pani Parzyńska przy Bema 28, u państwa Łosiów. Jak szedłem na komplety, to przez podwórza, z posesji na posesji, żeby nie chodzić po ulicach, gdzie można było natknąć się na patrol. Nikt nikomu nie zabraniał. Ludzie ze sobą żyli jak w rodzinie.   Na komplecie było nas pięcioro: Wiesia Wojciechowska, Stasia Dziejma, Mirek Abramowicz, Zbyszek Szeps i ja. 

  Któregoś razu podczas nauki przyszli Niemcy. Pani Parzyńska w porę zauważyła, od razu złapała śpiewnik niemiecki, usiadła przy pianinie i zaczęła grać, a my zaczęliśmy śpiewać po niemiecku. Niemcy pokiwali głowami, gut, gut - powiedzieli i poszli. Pani Łosiowa jednak bardzo się wystraszyła i panią Parzyńską przyjęła na kwaterę pani Miklasz, mama kolegi mego brata. Oni obaj należeli do AK, wpadli w zasadzkę, Romek zginął pod Białymstokiem, a mego brata rozstrzelano w Grabówce.

  Pani Parzyńska przez całą okupację prowadziła tajne komplety. Zajęcia odbywały się na dwie zmiany, jedna grupa z rana, druga po południu. Wieczorem, świecąc karbidówką odprowadzałem młodszych do domu.  Takie to było czasy. Dzisiejsza młodzież nie jest w stanie nawet tego sobie wyobrazić.


Alicja Zielińska 

Dzień Kobiet

    Historia Dnia Kobiet rozpoczyna się na początku XX w., kiedy przez Amerykę Północną i Europę przetoczyły się fale protestów ruchów robotniczych. Najwcześniejsze obchody zorganizowano 28 lutego 1909 r., aby upamiętnić strajk pracownic fabryk odzieżowych, który odbył rok wcześniej w Nowym Jorku. Kobiety manifestowały wówczas przeciwko wyzyskowi, niskim płacom, ciężkim warunkom panującym w zakładach oraz braku prawa głosu.

  W następnych latach protesty zaczęły rozprzestrzeniać się na cały świat. W 1911 r. ponad milion osób w Europie – przede wszystkim w Niemczech, Austro-Węgrzech, Danii i Szwajcarii – wzięło udział w marszach, które odbyły się 19 marca z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet ustanowionego wcześniej, bez konkretnej daty, przez Międzynarodówkę Socjalistyczną. Manifestantki domagały się prawa do głosowania, sprawowania urzędów publicznych i do godnej pracy.

   Dzień Kobiet po raz pierwszy zorganizowano 8 marca 1914 r. w Niemczech. Wybór daty nie miał konkretnego uzasadnienia. To zmieniło się w 1917 r., kiedy 8 marca kobiety w Rosji zorganizowały strajk pod hasłem „chleb i pokój”.

  Manifestacja szybko zmieniła się w wiec przeciwko carowi, który dzień wcześniej uciekł z Petersburga do Mohylewa. W międzyczasie trwały dziesiątki innych protestów, spowodowanych przede wszystkim przez braki żywności, brak prądu, wstrzymanie produkcji w fabrykach oraz obniżenie płac robotnikom.

  Demonstrantów podburzali agitatorzy polityczni z różnych frakcji Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji (SDPRR). Manifestacje przerodziły się w zamieszki, które w ciągu następnych dni doprowadziły do wybuchu rewolucji lutowej i obalenia Mikołaja II Romanowa.

  Rząd tymczasowy nowo powstałego ZSRR tuż po zakończeniu wojny domowej przyznał kobietom prawa wyborcze, a działaczka Aleksandra Kołłontaj przekonała Włodzimierza Lenina, aby 8 marca ogłosić oficjalnym świętem państwowym i Międzynarodowym Dniem Kobiet. Aż do 1965 r. nie był to jednak dzień wolny od pracy.

  Dzień Kobiet obchodzono w Polsce jeszcze przed II wojną światową, ale prawdziwą popularność święto to zdobyło dopiero w czasach PRL. Tradycyjnie wręczano paniom podarunki – goździki i tulipany oraz słodycze, kawę, rajstopy i inne prezenty. W sentymentalną podróż do tych czasów zabrali w 2022 r. widzów twórcy programu „Tacy byliśmy”.

– Nawet jeśli prawdą jest, jak się mówi, że mężczyźni rządzą światem, to pewnym jest, że kobiety rządzą mężczyznami. Z okazji Dnia Kobiet sentymentalna podróż do lat dawno minionych, w których życie nie wyglądało tak jak teraz. Jak kilkadziesiąt lat temu świętowano Dzień Kobiet? Jak wyglądało życie codzienne, domowe i zawodowe pań? Czy panowie obawiali się coraz większego uczestnictwa swoich towarzyszek w życiu społecznym i zawodowym? Jacy wtedy byliśmy? – napisano w opisie odcinka „Dzień Kobiet”, który można obejrzeć w TVP VOD.

  W 1975 r. Dzień Kobiet dzięki decyzji ONZ stał się świętem międzynarodowym. Tego dnia uznawane są zasługi wszystkich kobiet bez względu na podziały narodowościowe, etniczne, językowe, kulturowe, gospodarcze czy polityczne. Jest to okazja, by spojrzeć wstecz na zmagania i dokonania z przeszłości, a co ważniejsze, by spojrzeć w przyszłość i zwrócić uwagę na niewykorzystany potencjał oraz możliwości, jakie otwierają się przed następnymi pokoleniami kobiet (…). 

  Przyjmując rezolucję, Zgromadzenie Ogólne uznało znaczącą rolę kobiet w rozwoju społecznym oraz procesach pokojowych. Wezwało również do zakończenia dyskryminacji oraz udzielenia większego wsparcia kobietom, aby mogły w pełni i na równych prawach uczestniczyć w życiu społeczno-politycznym

Dzikie: Kurort niedaleko Białegostoku

   Dzikie niedaleko miejscowości Choroszcz: Przystań kajakowa, domki kempingowe. Plaża, czysta woda w rzece i piękny sosnowy las. Do Dzikich przez wiele lat chętnie przyjeżdżali zarówno mieszkańcy Białegostoku, jak i okolicznych wsi. Przed wojną ta niewielka miejscowość uchodziła za popularny kurort letniskowy.

  W kolonii Dzikie zamieszkaliśmy w lipcu 1944 roku. Nasz dom, postawiony przed wojną, był wynajmowany na letniska. Przyjeżdżali tu na odpoczynek Żydzi z Białegostoku. Takich domów letniskowych w Dzikich było 40, a jeden z nich latem pełnił nawet funkcję synagogi - opowiada Janusz Koronkiewicz.

  Tradycja letniskowa w tych stronach zaczęła się od majówek, które urządzał Alfred Moes. Właściciel fabryki sukna i koców, mieszczącej się w Choroszczy oraz w Żółtkach i Dzikich dbał o rekreację swoich pracowników. Jego zakłady w początkach XIX wieku uchodziły za największe na ziemiach polskich). I właśnie w pobliżu browaru w Nowosiółkach odbywały się wiosną i latem takie spotkania integracyjne, jak byśmy dzisiaj powiedzieli. Okolica sprzyjała, nie opodal w stronę wsi Łyski, nad niewielkim jeziorkiem znajdowała się plaża.  

  Kiedy podczas I wojny światowej fabryka została zniszczona, miejscem letniskowym stała się kolonia Dzikie. Zbudowany tu młyn wodny zmienił walory miejscowości. W powstałym trójkącie dwóch dolin rzek Narew i Supraśla, trzeci bok stanowiła piaszczysta, wyżynna plaża, porośnięta sosnowym lasem - idealny teren na letnisko. Poza atrakcjami widokowymi - śluza spiętrzała wodę, tworząc dwumetrowy wodospad - panował tu także specyficzny klimat. Bywało, że latem nadciągające z zachodu chmury deszczowe często przechodziły obok, podczas gdy w przeciwległej Złotorii bądź Dobrzyniewie padał deszcz.

  W okresie międzywojennym, kiedy walory tej miejscowości odkryli Żydzi z Białegostoku, Dzikie zyskały renomę uzdrowiska. Były tu dwa pensjonaty, dwa sklepy, w weekendy kursowały autobusy. W piątki, przed szabasem odbywał się targ rybny. Ten rozwój przerwała wojna. Za pierwszego Sowieta we wrześniu i w październiku 1939 roku w domach letniskowych zamieszkali bieżeńcy - Żydzi uciekający z terenów Polski, zajętych przez Niemców. Długo tu jednak nie znaleźli schronienia. Wiosną 1940 roku zostali wywiezieni w głąb Związku Radzieckiego. Domki przejęła Armia Czerwona, urządzając tu miejsce odpoczynku dla oficerów jednostki wojskowej, stacjonującej w budynkach po zlikwidowanym szpitalu psychiatrycznym w Choroszczy.

  Po wojnie Dzikie jeszcze przez kilka lat miały szansę na rozwój turystyczny. Jakub Antoniuk w przewodniku krajoznawczym po Białostocczyźnie z 1956 roku tak pisze: "Na północny zachód od Nowosiółek tuż nad malowniczymi brzegami rzeki Supraśli leży urocza miejscowość letniskowa Dzikie. Dzikie posiadają wszelkie warunki stania się w niedalekiej przyszłości ośrodkiem wypoczynkowym i wczasowym mieszkańców Białegostoku oraz robotników z pobliskiego kombinatu włókienniczego w Fastach. 

  Sprzyja temu piękna plaża i pobliski las oraz niedalekie sąsiedztwo przystanków kolejowych w Fastach i Rybakach na linii Białystok - Ełk. Dojazd do Dzikich ułatwiają też autobusy PKS kursujące do Choroszczy i w kierunku Tykocina, Zambrowa i Łomży, przy czym od przystanku autobusowego w Nowosiółkach do Dzikich jest tylko 2 km. W Dzikich czynna jest przystań kajakowa oraz obóz domków kempingowych PTTK, położony na wzgórzu wśród pięknego i suchego lasu".

  - I rzeczywiście tak było - przytakuje Janusz Koronkiewicz. - Wczasowicze nadal tu chętnie odpoczywali, mieszkali w ocalałych domkach letniskowych lub wynajmowali kwatery prywatne. Na plażę w Dzikich przyjeżdżały liczne wycieczki z Białegostoku, przychodzili mieszkańcy z okolicznych wsi: Żółtek, Nowosiółek, Fast. 

  Kiedy pod koniec lat 50. ruszyły zakłady włókiennicze w Fastach, zaczął się powolny schyłek Dzikich. Do rzeki spływały przez nikogo nie kontrolowane ścieki przemysłowe. I to był koniec kurortu. Wkrótce nie było tu po co przyjeżdżać. Plażowicze przenieśli się nad Narew pod Złotorią.

  Upaństwowiony młyn okazał się nierentowny. Zamknięto go, a pozostawione bez opieki śluza, grobla i mosty po kilku latach uległy całkowitemu zniszczeniu. Spowodowało to obniżenie poziomu wody w górze rzeki, zmieniając ją w płytki i bardzo bystry ciek.


Alicja Zielińska

Białostoczanie byli złaknieni mocnych doznań

   Sięgając do 1926 r. Na ulicy Polnej (Waryńskiego), pod 17 numerem znajdowała się szkoła tańca Kajmersa i Pomeranca. 

  Kursanci po całkiem umiarkowanych cenach zgłębiali poszczególne pas charlestona i bluesa. Do tych kroczków i podrygów przygrywał im na pianinie dyplomowany... dyrygent. Biedak cierpiał na niezaspokojone artystyczne ambicje. Ponadto kto by utrzymał się z "umiarkowanych cen", z których i tak gros brali Kajmers i Pomeranc? Uprosił więc swych chlebodawców o anons treści zaskakującej - "szkoła tańców poleca dyrygenta na wszelkie zabawy" .

  Na rogu Lipowej i Giełdowej (Spółdzielcza) stała okazała kamienica wybudowana przez Kalmana Goniądzkiego, bogatego białostockiego kupca. Jego syn Gerszon odbył studia techniczne w Niemczech i z tytułem inżyniera przyjechał do Białegostoku. Wraz z nim przyjechała też piękna młoda żona - Fani.   

  Była pianistką, absolwentką berlińskiego konserwatorium i zdobyła pewne doświadczenie w "nowoczesnej praktyce muzycznej". Od 1921 roku, popołudniami, z gabinetu inżynierostwa Goniądzkich rozlegały się dźwięki etiud i sonatin. To pani inżynierowa udzielała "lekcji muzyki na fortepianie za opłatą przystępną". Nie ma to jak bogaty teść!

  Białostoczanie zawsze byli złaknieni mocnych doznań artystycznych. Przeto wielkim wydarzeniem w mieście okrzyknięto w 1926 roku dwa seanse filmowe "monumentalnego arcydzieła świata w 2-ch seriach i 14 aktach - Ostatnie dni Pompei". Uważano, że jest to "cud reżyserii i techniki". 

  Głównymi obrazami tego cudu był wybuch Wezuwiusza, a dalej następowało trzęsienie ziemi, a po nim bachanalie, uczty i walki gladiatorów. Dzieło w "cenach niepodwyższonych" wystawiono w kinie "Apollo" przy Sienkiewicza. Ilustrację muzyczną "specjalnie dostosowaną do filmu" wykonywała zakontraktowana na te spektakle orkiestra symfoniczna. Białostoccy muzycy wystąpili pod batutą miejscowego maestro D. Gurwicza. Wyobrażacie sobie Państwo symfoniczny wybuch wulkanu albo rzymską ucztę ilustrowaną dźwiękami skrzypiec, fletów i... tuby?

  Mieliśmy też kim pochwalić się w szerokim świecie. W 1921 roku Białystok oczekiwał na przyjazd słynnej tancerki Wali Górcewiczówny. Dziewczynka miała zaledwie 13 lat, a już "z wielkim powodzeniem występowała w Białogrodzie Serbskim, Konstantynopolu i innych miastach zagranicznych". W tych tanecznych popisach pomagały jej "wybitne siły sceny warszawskiej". Ale zanim nasza Wala zawitała w rodzinne strony to...

  W sobotni wieczór 1 października 1921 roku w teatrze Palace (stał za pałacykiem gościnnym nad Białką) zjawił się cały kulturalny Białystok. Powodem był nadzwyczajny wielki koncert. Do Białegostoku na jeden występ przyjechał "król tenorów" Ignacy Dygas. To była naprawdę europejska sława.

  To właśnie Dygasowi w 1927 roku przypadł w udziale narodowy obowiązek zaśpiewania i nagrania wzorcowej wersji wprowadzanego właśnie ustawą Sejmu RP nowego hymnu - "Jeszcze Polska nie zginęła". Ale z afiszów, które wisiały po całym mieście, wynikało, że będzie to "wieczór Trzech Króli". Z Dygasem zjawił się bowiem nad Białką wyborny pianista, profesor Jerzy Żurawlew - późniejszy inicjator konkursów chopinowskich i wspaniały aktor Józef Węgrzyn.Ten niezapomniany wieczór z pewnością złagodził obyczaje wśród 900 słuchaczy, którzy zasiedli w pięknej sali Palace.


Andrzej Lechowski

Hotel Ritz kontra konkurencja



  W 1934 roku z letniego pobytu w Białymstoku na pewno nie mogli cieszyć się ci, którzy postanowili zatrzymać się w "pierwszorzędnym domu noclegowym" E. Kruglaka, który mieścił się w kamienicy przy Lipowej 19.   Przedsiębiorczy właściciel, korzystając z wyśmienitej lokalizacji wabił potencjalnych klientów reklamami, które zamieszczał nawet w grodzieńskich gazetach. Informował, że oferuje im "pokoje umeblowane ze wszelkimi wygodami". Przezornie nie wymieniał ich, bo któżby mógł z ogłoszenia odgadnąć, co znaczy pojęcie wygód według Kruglaka.

  Niestety szybko przekonywał się o tym już na miejscu. Ci, którzy podjęli ryzyko noclegu przy Lipowej wnet konstatowali, że "gospodarz nie dba o zasadniczą czystość w pokojach lub koło łóżek". Gdy zaczynali szukać zapowiedzianych wygód w postaci ubikacji i łazienki to ze zdumieniem stwierdzali, że ich wcale nie ma.   Najbardziej uparci higieniści, po poszukiwaniach i interwencjach dopuszczani byli "do brudnej kuchni pod kran wodociągowy". Wymyci i wyszykowani do snu mogli jeszcze przeczytać w pokoju, umieszczone "w ramce pod szkłem przepisy sanitarno-hygjeniczne". 

  Pouczeni lekturą przeżywali kolejny wstrząs podejmując próbę położenia się do łóżka. "Pościel układana na łóżka o szarej godzinie, była brudna, koce i prześcieradła zawszone". Gdy gość owego "pierwszorzędnego domu noclegowego", w końcu legł w nieświeżych pieleszach starając się nie patrzeć w co się kładzie, to i tak nie zmrużył oka do świtu, bo atakowały go "chmary pcheł i pluskiew".    

  Po takiej, pełnej wrażeń nocy spędzonej w centrum wojewódzkiego miasta, goście "nad ranem opuszczają ten lokal o zł. 1.50 biedniejsi, ale równocześnie i o kilkadziesiąt pcheł i innych insektów w bieliźnie bogatsi". No, takich wspomnień z wakacyjnych wojaży nikomu życzyć nie należy.

  Co innego gdy podróżny trafił dajmy na to do Ritza. Tu było wszystko, ale nie kosztowało złoty pięćdziesiąt. Za sam obiad w wyśmienitej hotelowej restauracji trzeba było wysupłać złoty siedemdziesiąt pięć. Składał się on aż z czterech dań, ale co to były za dania! Zaangażowany do Ritza w 1924 roku "znany szef kuchni Hotelu Europejskiego w Warszawie" gwarantował rozkosze podniebienia. 

 Z zup, jednego dnia, były do wyboru neapolitańska bądź rosół z pasztecikami. Przed głównym daniem, na przystawkę, polecano szczupaka po żydowsku i sztukę mięsa w sosie metrdotel. Gdy smakosz uporał się z tymi frykasami to przed nim zaczynała rozbrzmiewać istna symfonia smaków. 

  A jakie zapachy. W karcie wykaligrafowane były " gęś z kapustą, rozbef po angielsku, frykado cielęce, szaszłyk z ryżem, sznycel wieprzowy". Nie wiadomo co wybierać. A jeszcze czekał deser w postaci "szarlotki z jabłek" i obowiązkowa kawa lub herbata.

  Ale to tylko niewielka próbka atrakcji. Miał bowiem szef ritzowskiej kuchni pokaźny arsenał. Innego dnia mięso doprawiał sosem cebulowym. Do zupy jarzynowej dodawał "profitradki", a do rosołu wrzucał kluski francuskie. 

  Pieczeń ułańska robiła zasłużoną furorę wśród miejscowych oficerów, a szwajcarskim budyniem z soków delektowały się białostockie dystyngowane damy. Potrafił ów europejski kucharz wyczarować egzotyczne potrawy. Takiej zupy cytrynowej to i sam Branicki nie jadał. Gdy trzeba wprowadzał nastroje narodowe serwując "w niedziele i czwartki flaki po polsku". Sięgał do przebogatej wielokulturowości kulinarnej szykując kołduny litewskie i pasztet w sosie tatarskim. Służbistom polecał zaś wołowinę po obywatelsku (!?)

  Ale nie samymi kulinariami słynął Ritz. Gdy przybysz miał odrobinę szczęścia mógł być też uczestnikiem pokazu mody. Ot choćby jesienią 1924 roku od godziny 11 do 18 prezentowano w hotelu "modele paryskie kapeluszy, sukien i okryć".

  No i do tego wszystkiego eleganckie pokoje z bieżącą ciepłą wodą, winda, nocny klub w piwnicach, kino, buzna, fryzjer, jednym słowem luksus Jakby tego wszystkiego było mało, to dyrekcja hotelu dbała aby w każdym sezonie występowali inni artyści bawiący gości nowym repertuarem. Pojawiały się więc, a to "pięknie tańczące Galy Ilson i Cali Garry", a to komik i świetne ritzowe orkiestry.

  Tak więc w Ritzu warto było wydać wielokrotność złoty pięćdziesiąt. Wrażeń i wspomnień starczyło na zbliżające się nostalgiczne jesienne wieczory.


Andrzej Lechowski 

Kasztanowce duma Białegostoku

   W Europie drzewo to po raz pierwszy podziwiano w 1576 r. w cesarskich ogrodach Wiednia. Sprowadzono je tam ze Stambułu. W Polsce pojawiło się jako ozdoba magnackich rezydencji na początku XVIII wieku.

  Branicki nie mógł przegapić nadciągającej mody. Najpierw w 1737 r. doniesiono mu, że w pewnej wsi "pod Janowem" niejaki szlachcic Trojanowski ma "małe drzewka kasztanowe" Hetman natychmiast polecił ich zakupienie. Ale jednocześnie dowiedział się, że mąż jego siostry Krystyny, podskarbi nadworny litewski Józef Sapieha, w swoich dobrach w Boćkach też ma już kasztanowce.

  Natychmiast Branicki wysłał do szwagra swego zaufanego podstolego halickiego Józefa Kurdwanowskiego, aby ten "przymówił się" o drzewka. Ale wyszły z tego przymawiania, jak to często pomiędzy szwagrami bywa, nici. W związku z tym jeszcze w tym samym 1737 r. wysłannicy Branickiego kupili w Gdańsku 150 drzewek. 

  Posadzono je w ogrodzie, tworząc szpaler zakończony malowaną perspektywą. Zaczynał się on za pawilonem włoskim, czyli tym, który stoi dziś na pograniczu boisk za akademikiem medyków (o zgrozo, ponoć są plany, aby tam budować kolejne budynki. Niech ręka boska broni!). Widzący ten szpaler znany osiemnastowieczny podróżnik Fryderyk Schulz pisał, że to aleja, "nad którą piękniejszej nie przypominam sobie, abym widział". 

  Inne kasztanowce zasadzono przy jednej z białostockich ulic. Może była to ulica Warszawska, wówczas zwana Neustadt (Nowe Miasto). Na starych fotografiach widać na niej szpaler kasztanowców. Czyżby to była tradycja sadzenia tych drzew właśnie tu? Rozmiłował się w kasztanowcach Jan Klemens. W 1748 r. w Królewcu zakupił ich kolejną partię.

  Tak to lata temu w białostockim krajobrazie, ku jego ozdobie, a za sprawą Jana Klemensa Branickiego, pojawiły się te wspaniałe drzewa. Na wiosnę towarzyszą maturzystom, jesienią są największymi przyjaciółmi przedszkolaków.

  Nikt przez całe dziesięciolecia nie myślał, że... No właśnie. W 1916 r. Białystok okupowali już Niemcy. W skutek ich rabunkowej gospodarki w mieście zaczął szerzyć się głód. Rozpoczęto reglamentowanie żywności, w tym pieczywa.

  Mieszkańcom wydano kartki na chleb. Wyliczono, że dzienna porcja wynosić powinna około pół kilograma na głowę, czy raczej na gardło. Początkowo stać było okupanta na pewne zbytki. W swej "hojności" przewidział nawet przydział specjalnej mąki na macę. Wkrótce wszystkie te plany prysły jak bańka mydlana. Po prostu nie starczało, wywożonej do Niemiec, mąki. Wymyślono więc, że do chleba dodać można mielone otręby, sieczkę i słomę, a nawet siekane buraki. Wypieczony z tego bochenek wyglądem i konsystencją przypominał cegłę!

  Jesienią 1916 r. z białostockich kasztanowców zaczęły sypać się kasztany. Takiej nadarzającej się okazji skrupulatni Niemcy przegapić nie mogli. Natychmiast wydali więc stosowny okólnik, w którym stwierdzono, że "pod karą grzywny nie wolno niszczyć kasztanów". I dalej komendant miasta rozkazywał. "Wszyscy, którzy są właścicielami drzew kasztanowych lub kasztany znajdą" (!) są zobowiązani dostarczyć je do punktu skupu. Wyznaczono go w gmachu monopolu spirytusowego na rogu Warszawskiej i św. Wojciecha, wówczas Monopolowej. 

  Za każdy dostarczony kilogram kasztanów płacono niewielką kwotę. Następnie kasztany suszono, mielono i... już była mąka. Białostoccy piekarze nazwali tę kasztanówkę "substancją chlebotwórczą". Mieszano ją z niewielką ilością prawdziwej mąki, dodawano sieczki, słomy i chleb był gotowy (?).

  Tak to historia czasem wykręca piruety. Branicki sprowadził kasztanowce dla fanaberii, nie myśląc przecież, że z tej "mąki" będzie jakikolwiek chleb. A nam pozostało tylko dbać o te piękne, historyczne w Białymstoku drzewa.


Andrzej Lechowski

Miś Białostocki

   Z napisu wykonanego ołówkiem na odwrocie zdjęcia wiadomo tylko jedno, scena ta miała miejsce w Białymstoku 17 maja 1959 r. Z kolei tło wskazuje na park, a może i na Zwierzyniec. Głosuję za tą drugą wersją, bo przecież misie najlepiej czują się w gęstwinach leśnych.

  Chłopczyk ma minę, która wyrażała w pierwszej kolejności strach, w drugiej dopiero domieszkę radości. W dodatku nie wiadomo, czy była to radość z powodu kontaktu z olbrzymem, czy siedzenia na rowerku, o jakim marzyli chłopaki z Białegostoku i przedmieść.

  Była nadto ceniona spółdzielnia (inwalidów), produkująca masowo misie i to chwalebnie, bo na eksport, czyli za waluty obce. A jeden z moich sąsiadów sam taki eksport prowadził. W tym jednak przypadku pluszowy miś jego syna służył do przemycania zaszytych w środku złotych pierścionków i bransoletek, przewożonych zza "zaprzyjaźnionej granicy". Zasłużoną popularnością cieszyły się ponadto bajki z misiem w roli głównej, niekoniecznie dla grzecznych dziatek.

  Mieszkający w innych miastach musieli jechać do Zakopanego, by na deptaku lub przy stacji kolejki szynowej na Gubałówce zrobić sobie zdjęcie z misiem. Białostoczanie mogli czuć się uprzywilejowani, bo to miś przyjeżdżał do nich. Towarzyszył mu fotograf , były też deficytowe rekwizyty. Najczęściej ponoć ten misiek polował na ofiary w okolicach kina Pokój.

  Pan Marek wyznał mi, że był wtedy zakochany po uszy w dziewoi pięknej jak cudzoziemska księżniczka. Był maj, pachniały bzy, ptaszki kwiliły, zachęcając do moszczenia gniazdka. Ta sielanka miała jednak dramatycznie słaby punkt, pan Marek był za przeproszeniem goły jak święty turecki. A miś dysponował perfekcyjne opracowanymi, na poły dzikimi metodami. 

  Podszedł cichutko z tyłu, zarzucił znienacka swe kończyny górne (znaczy się ręce z łapami) na szyję Marka i księżniczki, przycisnął swawolnie. Pstryk i jest pamiątka. Pozostawał drobiazg, skąd wziąć pieniądze na wykupienie zdjęcia. I tak grasował pan miś z panem foto-artystą na pryncypialnej ulicy w centrum miasta.

  Mógł to być zwiastunek nowych czasów, bo po polskim (gomułkowskim) październiku zaczęła się ożywiać prywatna inicjatywa. 


Adam Czesław Dobroński

Przedwyborcze strajki w restauracjach

   Gdy przychodzi tak zwany rok wyborczy, to wraz z oczekiwaniami na zmiany rosną, co oczywiste, apetyty. Jedni tylko rozmyślają, oddając się błogim marzeniom, inni natomiast, którzy czują własną siłę, podejmują bardziej radykalne działania, wśród których strajk wydaje się im najskuteczniejszym orężem. Nie patrzy się wówczas na żadne realia. Najważniejsze jest hasło - walczyć!

   W 1919 roku białostoczanie mogli przeczytać skierowany do Polaków apel Herberta Hoovera, który w latach 1929 - 1933 był prezydentem USA, ale wcześniej zaangażowany był w pomoc humanitarną tak potrzebną Polsce po odzyskaniu niepodległości. Po zakończeniu wojny światowej był odpowiedzialny za sprawy wyżywienia w wyniszczonej wojną Europie.

  Apel miał jednoznaczny tytuł - "Do pracy", a dalej Hoover nie pozostawiał najmniejszych złudzeń pisząc, że "rok nadchodzący będzie dla całego świata rokiem ściągania pasa. (…) Polscy obywatele stają teraz wobec pytania, czy mają cierpliwość do wywiązania się z tych olbrzymich zadań bez posunięcia się ku krańcowemu radykalizmowi względnie reakcji". Jednocześnie przestrzegał, że "żaden rząd nie może posunąć się do bezwzględnego radykalizmu i potem wrócić do równowagi, nie stwarzając najokropniejszej nędzy".

  Ale kto by przejmował się takim czarnowidztwem. Białostocką kontrą do tego apelu był między innymi strajk kucharzy miejscowych restauracji. Żądania były jak najbardziej słuszne, ale czy realne? W połowie sierpnia 1919 roku zrzeszeni we własnym związku kucharze wystąpili do restauratorów z żądaniem tygodniowych podwyżek wynagrodzenia o 150 - 200 marek. Dodatkowo żądali 6 marek za każdą dodatkową godzinę pracy i trzymiesięcznego trybu wypowiadania umów.

  Restauratorzy nie mogli spełnić tych warunków. W efekcie tej patowej sytuacji po Białymstoku zaczęła krążyć grupa delegatów związkowych składająca się z kucharzy, "którzy sami nigdzie nie pracują" i "zabierała z kuchen restauracyjnych kucharzy". Oburzenie restauratorów i konsumentów było ogromne. No bo jak to? Ktoś czekał na zamówionego sznycla, a tu zamiast niego dostawał komunikat, że kucharz "zabrany" i jest strajk. Sami kucharze też zaczęli kręcić nosami na taką formę protestu, bo jako stały dodatek do pensji otrzymywali codziennie "śniadanie, obiad i wieczerzę", ale jak zastrajkowali, to kto to miał im przyrządzić?

  Wkrótce jednak sytuacja została opanowana, choć i w następnych latach strajki personelu w białostockich lokalach gastronomicznych zdarzały się często. Przyczyny były najczęściej takie same.

  Ale to co wydarzyło się w zimie 1936 roku, przekroczyło wszelkie normy. Białystok aż kipiał z oburzenia dowiedziawszy się o praktykach stosowanych w bufetach na dworcu kolejowym. Prowadzenie tych lokali było intratnym interesem. Potencjalni dzierżawcy bili się o podpisanie umowy, a następnie, gdy już ją mieli, to chcieli szybko osiągnąć maksymalne zyski przypuszczając, że kolejna umowa będzie podpisana z innym kandydatem.

  Bywało więc w tych bufetach różnie, ale to co wyprawiał dzierżawiący je Józef Dyrlacz, przekroczyło normy przyzwoitości. Jak pisano "w stosunku do swoich pracownic stosuje niesłychany wprost wyzysk". Kobiety zatrudnione w jego bufetach pracowały po 12 - 13 godzin na dobę za 1 złotówkę dziennie. Uważano, że Dyrlacz wykorzystuje wysokie bezrobocie panujące w mieście, a na skargi i prośby miał jedną odpowiedź - "nie podoba się? - won!" Tu nawet strajki nic by nie pomogły. W tak dramatycznej sytuacji pozostawało jedynie współczuć .

  Ale gdy w tym samym 1936 roku wybuchł w Białymstoku strajk w Cafe - Lux, to wzbudził tylko żarty. Można też zapisać go w annałach miejskiej anegdoty. Cafe - Lux była popularną cukiernią, którą w maju 1927 roku otworzyła Estera Sztejn. Lokal znajdował się w nieistniejącym już dziś budynku przy Sienkiewicza 38. Jak twierdzono, urządzony był "na modłę europejską". Jedną z jego atrakcji były nader przystojne kelnerki. Wieczorami trudno było znaleźć tu wolny stolik. Całe miasto wiedziało, że w Luxie odbywają się "randes - vous miejscowej inteligencji".

  Oprócz sali, w której popijając aromatyczną kawę raczono się miejscowymi ploteczkami, były oddzielne sale do tańca i do gry w karty. Tą ostatnią szczególnie upodobała sobie miejscowa złota młodzież. I tu trudno było znaleźć wolne miejsce. Grano głównie w brydża, ale nie stroniono od pokera, a amatorzy szybkich wrażeń zgrywali się w popularne oczko.

  I oto nagle, w pewien sobotni wieczór, tuż po sylwestrze 1936 roku, gdy w sali byli już wszyscy gracze, to zamiast siąść do tasowania krat, rozpoczęto wiec. Wkrótce okazało się, że było tylu chętnych do wiecowania, że całe towarzystwo musiało przejść do większej sali tańców. Tu jeden z mówców podniesionym głosem perorował, że przez Białystok przelewa się fala strajków, wobec której nie można być obojętnym. Inni karciarze zauważyli też, że znacznie spadły ostatnio koszty utrzymania. 

  Kolejny mówca podniecał słuchaczy, krzycząc, że gdy ceny chleba, cukru, soli, węgla spadają, to należy stanowczo żądać obniżki opłat za grę w karty w Luxie! Manifestanci ochoczo spisali swe postulaty i przedstawili je kierownictwu lokalu, a następnie proklamowano strajk! Karciarze wybrali popularną wówczas wersję strajku polskiego. W ich wydaniu wyglądał on tak, że przy stolikach siedzieli brydżyści, pokerzyści i oczkowcy, ale "bezczynnie z założonymi rękami nie opuszczając warsztatów pracy" i cierpliwie czekali na decyzję kierownictwa Luxu.

 Ale szybciej zareagowała opinia publiczna. Kpiono sobie z karciarzy, a jeden z miejscowych publicystów w kabaretowej manierze napisał, że "chodzą słuchy po mieście, że w tych dniach zastrajkować mają wszystkie parkany białostockie. Tłem strajku jest podobno fakt, że parkany są oburzone na swoich właścicieli z racji zupełnego zaniedbania. Nadto mają wnieść rezolucję domagającą się u władz, ażeby zechciały wniknąć w ich aż nazbyt widoczną niedolę, na co wskazuje sam wygląd parkanów. Po strajku z Luxu będzie to drugi z rzędu oryginalny strajk". 


Andrzej Lechowski 

Ignacy Mościcki przejazdem przez Białystok

    Ciekawe zdjęcie, sygnowane przez A. Gulińskiego. Może uda się ustalić realia tej wizyty. W tle widać białostocką fontannę, czyli wodotrysk koło Ratusza. Dwa okazałe samochody jadą ulicą Lipową.

  Proszę przyjrzeć się kamiennemu "rondlowi" wystającemu ponad bruk. To był postument dla policjanta, który mógł go wykorzystać dla kierowania ruchem. Wiemy, że znajdował się tuż przy wylocie ulicy Sienkiewicza, a więc opis miejsca się zgadza. Bohaterowie zdarzenia też nie budzą wątpliwości.

  Na tylnym siedzeniu pierwszego automobilu (z orłem na masce!) siedzą: prezydent II RP prof. Ignacy Mościcki i wojewoda białostocki Marian Zyndram-Kościałkowski. Obaj patrzą na grającą orkiestrę 42. pułku piechoty. W dostojników z kolei wpatrzeni są uczniowie tworzący szpalery i liczni mieszkańcy.

  Niektórzy panowie podnieśli czapki w powietrze, zaś kilka dziewcząt wzniosło na pozdrowienie wysoko do góry lewe ręce. Dobrze, że nie prawe, bo ten gest w następnych latach bardzo źle się kojarzył Polakom.

  Oficerowie salutują, panie komentują, obecny w tłumie policjant stoi jak opoka, a na pewno nie zabrakło i funkcjonariuszy w cywilu. Żadnych flag, napisów, jednym słowem - poprawnie, ale bez nadmiaru entuzjazmu.

  W tym miejscu mały komentarz do osoby pana prezydenta. Był znakomitym uczonym (chemikiem), postacią bardzo szanowaną z racji działalności niepodległościowej, jednak stopniowo tracił popularność. Za bardzo polubił luksus, nie stał się mężem opatrznościowym narodu, wypominano mu słabostki, w tym ślub z młodą żoną oficera wysłanego do zielonego garnizonu (Piłsudski miał wówczas powiedzieć, że jak kto chce łyżki miodu, to nie musi wchodzić w posiadanie całego ula.). Rosło grono Ignaców, czyli siódmych synów w rodzinie, których prezydent za pośrednictwem urzędników podawał do chrztu i uposażał w książeczki oszczędnościowe.

  W Białymstoku Ignacy Mościcki bawił dość często, ale z bardzo prozaicznej przyczyny. Przejeżdżał przez nasze miasto w drodze na "urzędowe polowania" w Białowieży. Wiemy, że tak się działo m.in. 13 marca 1932 roku i 13 września 1933 roku, kiedy wojewodą był właśnie wielce zasłużony dla Białegostoku Zyndram Kościałkowski, potem m.in. komisarz miasta Warszawy, minister, nawet premier. Z tych dwóch dat bardziej adekwatną wydaje mi się wrześniowa, bo dzień utrwalony przez fotografa był upalny.

   I na koniec pytanie nazbyt dociekliwe: kto mógł jechać w drugim samochodzie i ewentualnie następnych wozach? Aż boję się domyślać, bo w Białowieży polowali z prezydentem RP i późniejsi zbrodniarze zza zachodniej granicy.


Adam Czesław Dobroński 

Rynek przy ulicy Bema

    "Tłum, przepychanie, głośne pokrzykiwanie, kolorowe stragany, skrzynki, worki, zapach mokrego owsa, piwa, końskiego łajna, kiszonej kapusty..."

 "Targowisko w centrum Białegostoku nie wyróżnia się niczym spośród innych. Chociaż podobno można tu taniej kupić samowar prosto z Tuły, parę dorodnych prosiaków, srebrną monetę, złoty pierścionek z najprawdziwszymi brylantami. Ale nie jest to takie pewne. Wszystko tu sprzedasz, wszystko tu kupisz! To zawołanie, które należy do tradycji handlu, ułatwiając uczciwym ludziom życie - wykorzystują nieuczciwi dla swoich interesów. Jak świat światem, na bazarach zawsze pojawiali się oszuści, handlarze bez uprawnień, paserzy, złodzieje..."

  Tak opisywał nasze targowisko 19 czerwca 1977 roku Artur Rutkiewicz w branżowym tygodniku milicji i SB "W służbie narodu". Artykuł ten  ciekawie opisał na lamach naszej lokalnej prasy pan Mieczysław Skrodzki, który był wówczas kierownikiem, czyli komendantem I komisariatu przy ul. Lipowej.

 "W Białymstoku było wówczas pięć komisariatów, ten przy Lipowej należał do najbardziej obciążonych" - opowiada - "Obejmował całe centrum, jedną trzecią miasta. I do tego jeszcze targowisko. Specyfika tego miejsca powodowała, że zbierała się tu i cała śmietanka kombinatorów, cwaniaków, którzy tylko czyhali na naiwnych klientów. 

  Nie brakowało więc zgłoszeń na komisariacie. Skończyłem akurat studia, miałem tytuł magistra i stopień kapitana, komendant wojewódzki zaproponował mi to stanowisko. Pracowałem tu sześć lat, nikt tyle nie wytrzymał "- uśmiechał się dumnie w materiale Pan  Mieczysław "Milicjanci pojawiali się systematycznie na bazarze. Na takie patrole chodził często starszy sierżant Zdzisław Zinówko."

"Mój kolega, świetnie sobie radził, wyłapywał podejrzanych. Miał dobrego nosa, zatrzymuje dajmy na to jakiegoś gościa, przesłuchuje go, a tu się okazuje, że facet ma na sumieniu wiele sprawek."

  W artykule dzielnicowy jest pokazany w akcji. Przyznaje, że rynek Bema to dla niego najtwardszy orzech do zgryzienia ,ale oczywiście radzi sobie dobrze. Przez dwa lata odkąd jest tu dzielnicowym, ujął na gorącym uczynku kilkunastu złodziei i paserów. Chwalił się dziennikarzowi - "...spostrzegłem na bazarze mężczyznę, który sprzedawał gwintownice. Przypomniałem sobie, że takie gwintownice zginęły podczas włamania do piwnicy przy Lipowej. Zatrzymałem więc faceta i zaprowadziłem do komisariatu. Przyznał się do kilkudziesięciu włamań, wydał wspólników. Odnaleźliśmy u nich skradzione towary: narzędzia, wózki dziecinne, rowery, części do pojazdów, warte to było około 100 tysięcy złotych."

  Taki był Rynek Bema -każdy czerpał  z bycia  na nim  jakąś satyswakcję - jak  Alicja po dwóch  stronach jednego lustra .


RM

Właścicielka tego domu przeżyła holokaust

    W okolicy skrzyżowania ulic Częstochowskiej i Lipowej moją uwagę (sądzę, że i wielu białostoczan) przykuwał zawsze dom przy ul. Częstochowskiej 3.

  I nie mówię o nowej kolorystyce (skądinąd budzącej pewne kontrowersje), ale o jego specyficznym położeniu - nieco ukośnie w stosunku do ulicy, wciśnięty obok powojennego bloku, nie pasuje zupełnie do najbliższego otoczenia.

  Nic w tym dziwnego. To jeden z ostatnich przykładów dawnej zabudowy nieistniejącego przebiegu ul. Częstochowskiej. Myślę, że niejedna osoba stawiała sobie pytania o dzieje budynku. Jeśli tak, to spieszę udzielić na nie odpowiedzi. Oto historia domu przy ul. Częstochowskiej 3.

  Miejsce zajmowane dziś przez ten budynek długi czas było niezagospodarowane. Stanowiło zaplecze jednej z posesji przy ul. Lipowej. W 1810 r. należała ona do Bartłomieja Warony, który zmarł tuż przed 1825 r. Później prawa własności uzyskał Michel Zabłudowski. Po jego śmierci nieruchomość przeszła na żonę Adajkę i jego dwóch synów - Szmula i Mejera. 15 czerwca 1888 r. majątek Zabłudowskich wystawiono na publiczną licytację. Nabywcą został białostocki handlarz wełną, Zelik Kanel.

  2 czerwca 1895 r. Kanel zdecydował się na sprzedaż dwóch części swojej nieruchomości. Jedną nabyła Raisa Sołowiejczyk, żona znanego białostockiego fotografa (później był to majątek przy ul. Częstochowskiej 1 - o nim opowiem innym razem). Drugą nabyli małżonkowie Abram Chaim i Dwejra z Majzlerów Sadykierowie. Co ważne, w każdym z aktów własności Zelik Kanel zastrzegał, aby nabywcy pozostawili na terenie swoich własności przestrzeń na potrzeby wolnego przejścia i przejazdu. Był to wynik odgórnego wytyczenia w 1877 r. nowej ul. Wileńskiej, którą kilka lat później przekształcono w ul. Częstochowską.

  Na kupionej od Kanela działce małżonkowie Sadykierowie jeszcze tego samego 1895 r. zbudowali zachowany do dziś dom. Inwestycja była możliwa dzięki wysokiej pożyczce udzielonej przez Adolfa Brauneka (znanego producenta kapeluszy).

  Warto dodać, że Sadykierowie wywodzili się z Warszawy. Mieszkali w Białymstoku już w 1890 r. i mieli trzy córki: Leję (1891), Michlę (1892) i Sonię (1900). Właścicielami posesji przy ul. Częstochowskiej pozostawali do 1906 r.

  W rezultacie zaprzestania spłaty zaciągniętych pożyczek bank zlicytował ich nieruchomość. Nie zgłosił się jednak żaden chętny kupiec, dlatego Petersbursko-Tulski Bank Ziemski (w którym Sadykierowie byli zadłużeni), przejął na własność cały majątek. Dopiero 8 maja 1909 r. odkupił go od banku Łazarz Kantorowicz.

  Nowy właściciel pochodził ze Słucka, a w Białymstoku przemieszkiwał już w 1898 r. (tu urodził się jego syn Mojsiej). Najpewniej jako kupiec podróżował w tym czasie między miastami w celach biznesowych. Dopiero po nabyciu w 1909 r. nieruchomości osiedlił się w Białymstoku, pozostając tu na kolejne dekady. Być może już na początku XX w. prowadził przy ul. Stawowej fabrykę tapet. Działała ona nadal w 1938 r. przy ul. Świętojańskiej 3.

 

   W 1915 r. w domu Kantorowicza mieszkali: Aleksander Bomasz, Tewel Mines, Józef Szkurow i Szloma Wilner. Z tego grona najciekawszą postacią był na pewno Aleksander Bomasz. Urodził się on w 1862 r., a z wykształcenia był prawnikiem - pracował jako przysiężny pełnomocnik na Białystok, delegowany przez Sąd Okręgowy w Grodnie. Znany był też ze swojej działalności dobroczynnej (należał do "Linas Hacedek", odpowiadał za punkt opieki "Somech-Noflim"). Jego starszy brat Jakub był lekarzem specjalizującym się w chorobach wewnętrznych i dziecięcych.

  Drugi z lokatorów, Tewel Mines, około 1920 r. kupił od Łazarza Kantorowicza całą nieruchomość przy ul. Częstochowskiej 3 (stosowny akt nie zachował się). Jedno z mieszkań zajmował brat Tewela, Mejer, żonaty z Idą. Prowadzili oni pracownię i sprzedaż rękawiczek, którą założyli jeszcze w 1914 r. Tewel zmarł w 1938 r., a w wyniku procesu sądowego wszelkie prawa do majątku uzyskał Mejer Mines.

  W okresie międzywojennym mieszkania w domu Minesów wynajmowali m.in. Abram Tyktin (właściciel cegielni w miejscowości Kozowszczyzna, znany w Białymstoku działacz społeczny) i Chaim Wajnsztadt (współwłaściciel sklepu komisowego przy ul. Sienkiewicza 22). W 1932 r. na parterze budynku niejaki Zelwiński miał punkt sprzedaży wełny.

  Dom przy ul. Częstochowskiej 3, razem z sąsiednim budynkiem pod nr 5, przetrwał w stanie nienaruszonym okres II wojny światowej. Ida Mines przeżyła holokaust. W listopadzie 1945 r. złożyła do Sądu Grodzkiego wniosek o odzyskanie praw własności do majątku pozostałego po śmierci Mejera.

  14 lutego 1946 r., po kilkukrotnym odraczaniu sprawy, sędzia nakazał "wprowadzić ją w posiadanie omawianej nieruchomości". Postanowienie nie zostało spełnione - Ida Mines nie wróciła do domu przy Częstochowskiej. Wkrótce wyjechała z Polski. Pozostała po niej własność weszła do zasobów Miejskiego Zarządu Budownictwa Mieszkaniowego.  W 1952 r. w domu tym żyło łącznie 36 osób. Do dzisiaj pełni on funkcje mieszkaniowe.


Wiesław Wróbel 

Translate