Postaw mi kawę na buycoffee.to

Czarna giełada w Białymstoku

   Cinkciarze - w międzywojennym Białymstoku takiego osobnika nazywano bardziej zrozumiale waluciarze.W połowie lat 20-30 byli konkurencją dla bankowych kantorów,które miały monopol na prowadzenie wymiany waluty.    Dolary posiadali niezubożali do końca  fabrykanci czy przedsiębiorczy kupcy.Liczne rodziny otrzymywały w dewizach pomoc od zagranicznych krewniaków. Głównym miejscem spekulacji waluciarzy była tzw.czarna giełda .

  Działało w niej kilka ok. 10-osobowych ekip, których szefowie ustalali między sobą czarnorynkowy kurs dolara czy złota. Klienci musieli się z tym godzić, mimo że ponosili straty. W styczniu 1922 r.płacono za 1 funta-12 tys.marek,za dolara-2850 mk.,za markę niem.-1625 mk.,za franka - 225 mk.,zaś za złotą 10-rublówkę aż 14 tys. mk. 

  Macherzy z Giełdowej mieli też swoje filie przy dworcu , ul.Rocha,ul.Dąbrowskiego ,ul. Kupieckiej i Lipowej. Ważnym miejscem handlu dewizami innej grupki była cukiernia Metza przy ul. Sienkiewicza.

W celu zdobycia towaru waluciarze białostoccy objeżdżali okoliczne miasteczka:Supraśl, Wasilków, Knyszyn, Sokółka.Skupowali tam dolary od rodzin emigrantów. 

  Do 1924 r. potentatem na czarnej giełdzie był niejaki Horodyszcz.W jego kantorze bez licencji załatwiano największe transakcje walutowe.Dziesiątkijego agentów kursowało pomiędzy Białymstokiem a Warszawą, Gdańskiem czy Berlinem.Na manipulacjach walutowych Horodyszcz miał dorobić się kolosalnego majątku,zanim nie zainteresowała się nim policja. 

  Władze policyjne oczywiście dobrze wiedziały o istnieniu czarnego rynku.Co jakiś czas były przeprowadzane obławy.Otaczano wówczas szczelnie ul.Giełdową,Kupieckączy Lipową.Przeszukiwano podejrzane sklepiki czy bramy.Wyniki były raczej słabe. W ręce policji wpadały zwykle małe płotki.

  Trzymający cały bank rezydowali w bezpiecznych miejscach.Na początku 1924 r.śledczy przeprowadziłi kolejny nalot na cukiernię Metza. Połów był jak  zwykle kiepski.U trzech waluciarzy znaleziono raptem 36 dolarów. Spisani handlarze zostali szybko zwolnieni. Nielegalny handel dolarami w Białymstoku trwał i w następnych latach. 

  Głośna sprawa miała miejsce w 1937 r.Sierpniowego popołudnia,w bramie przy ul.Sienkiewicza 12,agenci w cywilu przyłapali na gorącym uczynku trzech waluciarzy. Byli to Gedali Braude z Warszawy, Bendet Lifszyc, białostocki czarnogiełdziarz z Rynku Kościuszki 16 i Stanisław Brzeziński z Wesołej 15. Mieli oni przy sobie 100 dolarów i blisko 700 złotych. Braude został skazany na 6 miesięcy więzienia i 300 zł grzywny, Lifszyc - na 6 miesięcy i 200 zł grzywny i tylko Brzeziński uniknął kary.

  Na czarnej giełdzie trzeba było bardzo uważać,bo zdarzały się na niej oszustwa.W kwietniu 1922 r.Abram Sztejn kupił okazyjnie 150 dolarów w 50-dolarowych banknotach.

Okazały się to tzw. wyskrobki.Do 5-dolarówek umiejętnie doklejono 0.No cóż,fortuna zerem, przepraszam kołem się toczy.


Włodzimierz Jarmolik

Plaga szczurów w okolicach dworca kolejowego

   Na przedwojennym dworcu białostockim miejscowi złodzieje interesowali się nie tylko kieszeniami i bagażami pasażerów PKP, ale również zawartością stojących na bocznicy wagonów towarowych i dworcowych składów. Najpierw łupem, który interesował kolejowych szczurów, był węgiel.Uboższa ludność Białegostoku chętnie nabywała u złodziei taniej, niż oficjalnie. 

  Tak było zwłaszcza zimą. Później z wagonów i magazynów zaczęły znikać towary przemysłowe i spożywcze.

 W pierwszej połowie lat 20. fala grabieży na białostockich torach doszła do takich rozmiarów, że została powołana specjalna grupa śledcza z kierownikiem komisariatu dworcowego, Franciszkiem Pierso na czele. 

Szybko okazało się, że oprócz drobnych płotek, które przez swoją amatorszczyznę szybko wpadały w sieci policyjnych obław, w okolicach dworca działało kilka dobrze zorganizowanych i doświadczonych szajek złodziejskich. 



  Na czele jednej stali bracia Piotr i Józef Święciccy z ul. Grunwaldzkiej, inną z kolei kierowali braciszkowie Jakubowscy, zameldowani w Starosielcach. W końcu i na nich przyszła kryska. Pierwsi wpadli Święciccy ze swoimi kompanami.

 Zimą 1924 r. w Białymstoku spadło masę śniegu. Dla grupy kierownika Pierso dawało to wspaniałe możliwości do tropienia podejrzanych śladów wokół dworca. Te zaś uporczywie prowadziły na ul. Grunwaldzką. Wkrótce w kilku domach dokonano niespodziewanych rewizji. Ich efekt był oszałamiający. 

W obejściu Święcickich odkryto worki cukru, dziesiątki kilogramów mięsa wołowego pochodzącego z ostatniego skoku na składy przydworcowe. 

  Kiedy poszperano w okolicach meliniarzy, zwłaszcza w domu Władysława Abramowicza przy ul. Pokornej, połów był jeszcze okazalszy. Policja ze specjalnych skrytek wyciągała zapieczętowane skrzynie z papierosami, wojskowe buty i pasy, kupony rozmaitych materiałów. Wszystko to trafiło do policyjnego depozytu, jako dowody przestępstwa. 

  Wiosną 1924 r. odbył się w Białymstoku głośny proces bandy braci Święcickich. Na ławie oskarżonych zasiadło kilkanaście osób. Wyroki były niezbyt wysokie - od 1 roku do 1 miesiąca pobytu za kratkami. 

Z braćmi Jakubowskimi była trudniejsza sprawa. Oni sami pracowali na dworcu, jako siła fizyczna przy rozładowywaniu wagonów z ciężkich pak i skrzyń. Potrafili dokładnie rozpoznać pakunki ze szczególnie atrakcyjną zawartością. Odpowiednio nimi manipulując, umieszczali je w rozlicznych zakamarkach pomieszczeń składowych. W nocy, wraz z innymi członkami szajki, asekurowani przez przekupionego strażaka, wynosili łupy na zewnątrz. 

  Podstawiona platforma wiozła cały majdan do melin w Starosielcach i na Marczuku. Ale i przy demaskowaniu tej szajki grupa komendanta Pierso stanęła na wysokości zadania.

 Na początku 1925 r. przeprowadzono gruntowne rewizje w podejrzanych miejscach. Czego tam nie znaleziono. Zagraniczne plusze, wełny i dywany, kapy na łóżko, buty wszelkich rozmiarów. 

  Śledztwo ciągnęło się prawie dwa lata. Dopiero na początku 1927 r. bracia Jakubowscy i ich kamraci usłyszeli wyroki. Najwyższy brzmiał - rok więzienia. Kolejowi złodzieje działali również na pobliskich stacjach. Przodowały w tym zwłaszcza Łapy. Kradzieży dokonywano w warsztatach kolejowych, jak też w składach opałowych.

 Szczególnie "kamforyzacja" węgla przybrała niespotykane rozmiary. W 1934 r. policja trafiła na trop szajki działającej od kilku ładnych lat. Jej szefem był sam kierownik działu opałowego Ignacy Perkowski. Węgiel kradziono bardzo sprytnie.

 Skorumpowany pracownik obsługujący wagę ważącą wagony, tak nią manipulował, aby te były jak najcięższe. Później przestępcy bez obaw wynosili z ładunku różnicę wagową. Było tego zazwyczaj kilka ton. 

  Mniejsi spryciarze kradli węgiel na inny sposób. Ponieważ mieli prawo do węglowych deputatów, tak kombinowali, aby w ich skrzyniach było kilka kilogramów więcej. Swoje działki z węglowego procederu mieli też urzędnicy składowej kancelarii. Nic dziwnego, że do Łap po opał przyjeżdżali mieszkańcy ze wszystkich okolicznych wsi. 


Włodzimierz Jarmolik

Białostocki Amfiteatr

    Występowali tu m.in.: Violetta Villas, Goran Bregovic, Helena Vondraczkowa. Jedni wspominają go z sentymentem. Inni podkreślają, że był pozbawiony jakiegokolwiek zaplecza i miał kiepską akustykę. Jeszcze inni oburzają się, że wyrósł w miejscu dawnego cmentarza. Jedno jest pewne – białostocki amfiteatr przez lata przyciągał tłumy mieszkańców spragnionych festynów i koncertów. Amfiteatr był jedną z wielu realizacji, które miały pokazać, że Białystok staje się nowoczesny.

– I faktycznie, powstanie amfiteatru było w tamtych latach wielkim wydarzeniem. Inną sprawą jest to, że jego lokalizacja była fatalna. Obiekt miał przez to kiepską akustykę. Władze pragnęły pewnie postawić amfiteatr w centrum miasta, by mieszkańcy mogli słuchać jak – podczas różnej maści uroczystości – ze sceny wychwala się władzę ludową. Efekt był taki, że dźwięk zamiast na widownię, szedł bardziej na okoliczne budynki .


  Styl, w jakim został zbudowany amfiteatr można określić jako późny modernizm. Autorem projektu był ówczesny architekt miejski, Mirosław Zbichorski.

– Szczególnie było to widoczne w drugiej połowie lat 80., kiedy oferta kulturalna Białegostoku była praktycznie żadna – mówi Hanna Warakomska, dziennikarka, która brała udział w organizacji popularnej imprezy rozrywkowej „Raz do roku w Białymstoku“.

   Amfiteatr, choć przez białostoczan był lubiany, to tak naprawdę przez większą część roku stał pusty, a na ławeczkach urzędowali jegomoście z butelkami z piwem. Faktem jest jednak, że w czasach swej świetności to właśnie tutaj białostoczanie mogli usłyszeć takie gwiazdy jak Maryla Rodowicz, czy Czerwone Gitary.

  Pierwsza impreza „Raz do roku w Białymstoku“ odbyła się w 1985 roku. Pomysł na jej zorganizowanie narodził się w redakcji „Kuriera Podlaskiego” (nieistniejącej już gazety).

– Chodziło o przedstawienie dwuletniego dorobku gazety – opowiada Hanna Warakomska, autorka nazwy imprezy. – Wygrałam redakcyjny konkurs. Pamiętam, że pierwszą edycję imprezy zorganizowano z pieniędzy funduszu przeciwdziałania alkoholizmowi.

  Z czasem impreza na stałe wpisała się w życie kulturalne Białegostoku. Słynęła m.in. z konkursów z atrakcyjnymi nagrodami. Można było np. wygrać komplet pościeli, żelazko, czy pluszową zabawkę, co w tamtych czasach ciągłego niedostatku, liczyło się szczególnie. Początkowo „Dni Białegostoku” odbywały się w czerwcu (w rocznicę założenia „Podlaskiego”), a później w okolicy 27 lipca, by uczcić rocznicę wyzwolenia Białegostoku spod okupacji hitlerowskiej.

– Tak się akurat złożyło, że jedna z imprez przypadła na dzień moich imienin. Na scenie pojawił się redakcyjny kolega Andrzej Koziara, który przy pełnej publiczności złożył mi uroczyście życzenia. Potem usłyszałam zarzuty od władz partyjnych, że zamiast czcić państwowe święto, urządzamy tu sobie czyjeś imieniny – śmieje się Warakomska.  Niezależnie od tego ku czyjej czci koncerty organizowano uczestnicy mieli 7- 8 godzin dobrej zabawy. Po festynie (który po trzech latach przeniósł się do amfiteatru na dzisiejszym bazarze przy ul. Kawaleryjskiej), przychodził czas na wieczorne występy gwiazd.

  Jako pierwszy na Kurierowej imprezie wystąpił popularny w latach 80. zespół Żuki. Kapela była wystylizowana na Beatlesów i grała ich największe przeboje. W następnych latach „Raz do roku w Białymstoku“ stało się na tyle popularne, że gwiazd wielkiego formatu nie trzeba było specjalnie namawiać do występu w naszym mieście. Artyści nie mieli też wyszukanych wymagań co do koncertowego zaplecza, czy warunków pobytu. Zapleczem był zresztą pożyczany od wojska namiot, który rozstawiano z tyłu sceny.

– Raz tylko mieliśmy problem. Chodziło o Violettę Villas – wspomina Hanna Warakomska. – Gwiazda przyjechała wynajętym przez nas białym mercedesem. Po koncercie udała się do Hotelu Cristal. Następnego dnia rano auto podjechało, a Violetta Villas nie wyszła. Stwierdziła, że bardzo się jej w Białymstoku podoba i nie zamierza tak szybko wyjeżdżać. Odbyliśmy w redakcji naradę, co dalej robić? Przypomnieliśmy sobie, że dzień wcześniej gwiazda zażyczyła sobie, by podczas koncertu wręczono jej bukiet róż.

  Jeden z kolegów udał się więc do hotelu z wielkim bukietem. Violetta Villas grzecznie podziękowała i powiedziała, że kwiaty chętnie położy w kościele na ołtarzu. Piosenkarka zamierzała bowiem zwiedzić nasze świątynie. Redakcja musiała zapłacić za kolejną dobę hotelową. 

  Sytuacja przestawała już być zabawna, bo myśleliśmy, że nic nie stoi na przeszkodzie, by pani Violetta zabawiła w Białymstoku chociażby i przez cały miesiąc. Ostatecznie, ktoś z redakcji nastraszył gwiazdę, że jeśli nie wsiądzie do mercedesa, będzie musiała wracać do domu pociągiem drugiej klasy. Tym razem podziałało.

  Tego typu anegdot związanych z występami w białostockim amfiteatrze jest mnóstwo. Jedna z nich dotyczy Macieja Maleńczuka, który z zespołem Homo Twist zagrał w ramach ostatnich, organizowanych tu Juwenaliów. Działo się to w 2006 roku, kiedy wiadomo było już, że w miejscu amfiteatru powstanie nowy budynek opery. Tuż przed występem, wśród organizatorów powstał popłoch. Homo Twist miał niedługo wchodzić na scenę, a nikt nie mógł znaleźć frontmana.

  Okazało się, że ten niezbyt dobrze się poczuł i zasnął w jednym z ustawionych na zapleczu toi toiów. Dobudzony wokalista postanowił się przejść i przez nieuwagę wpadł do jednego z dołów wykopanych pod przyszłą inwestycję.

– Z tymi dołami też mieliśmy przygodę. Dzień przed rozpoczęciem imprezy musieliśmy wynająć koparkę, by przynajmniej częściowo je przysypać – śmieje się Marcin Leoszko, ówczesny organizator Juwenaliów.

  Poza Maleńczukiem (ostatecznie wyszedł na scenę i dał całkiem niezły koncert), w 2006 roku w amfiteatrze występował też Kult i Acid Drinkers. Do ostatniej chwili nie było jednak wiadomo, czy koncerty w ogóle się odbędą.

– Przez kilka miesięcy poprzedzających imprezę, amfiteatr zmieniał trzy razy swego właściciela. 

  Na początku było nim miasto, później marszałek województwa, a na końcu – opera. Teren miał być udostępniony za darmo. W ostatniej chwili okazało się, że za wszystko trzeba płacić – wspomina Marcin Leoszko.

  Nad ostatnimi wydarzeniami kulturalnymi w białostockim amfiteatrze zawisło fatum. Po zejściu ze sceny zespołu Hurt, kończącego imprezę, studenci mieli obejrzeć mecz Polaków, w ramach trwającego wówczas mundialu.

– Z powodu problemów technicznych zabrakło nam sygnału. Na rzutniku nie pojawił się więc obraz. Pewnych rzeczy po prostu się nie przewidzi – podkreśla Marcin Leoszko.

  Na juwenalia do amfiteatru przyjeżdżały takie zespoły jak: Dżem, Republika ,IRA, Kobranocka, czy Big Cyc.

 W swoich ostatnich latach amfiteatr był już bardzo zaniedbany. 


Tomasz Mikulicz

Ulica Kacza 4

    Najstarsze informacje odnoszące się do posesji przy ul. Kaczej 4 pochodzą z 1883 roku. Na jednej z publicznych licytacji zadłużonych majątków, przeprowadzanej przez Białostocko-Sokólski Sąd Pokoju niejaki Berko Nowik, posiadacz murowanego sklepu w ratuszu, nabył niewielką działkę przy ulicy Kryńskiej. Stał na niej wówczas drewniany parterowy dom, podzielony na dwa mieszkania z kuchniami. Jego poprzednim właścicielem był Aron Grodzieński. 


  Wydaje się, że Berko Nowik rozebrał stary budynek, a w jego miejsce postawił nowy. Mieszkał w nim do 1897 roku, gdy nieruchomość sprzedał Lejbie Lewkowiczowi, który już w tym czasie wynajmował jeden z lokali w kupionym domu. Trudno cokolwiek więcej powiedzieć o nowym właścicielu poza tym, że jeszcze przed I wojną światową wyjechał on do Stanów Zjednoczonych i zamieszkał w Nowym Jorku. Zmarł 28 marca 1927 roku pozostawiając wdowę i dwóch synów. Rodzina zdecydowała się pozbyć białostockiego spadku.

  Przyjechawszy do Białegostoku, w kancelarii Stefana Bednarskiego 2 listopada 1928 roku zawarli akt kupna-sprzedaży. Nabywcami posesji byli Morduch i Cyrla Rotenbergowie, mieszkający w tym czasie po przeciwnej stronie ulicy Kaczej, w domu pod numerem 5. Byli stosunkowo zamożni. Morduch wymieniany jest w księdze adresowej z 1932 roku jako mosiężnik prowadzący zakład przy pobliskiej ulicy Kałuszyńskiej 6. To dość rzadkie i cenione rzemiosło z pewnością dawało mu zysk na tyle wysoki, aby kupić własną nieruchomość położoną w ścisłym centrum Białegostoku. 

  Jeszcze mapa z 1937 roku odnotowała istnienie drewnianego domu z czasów Nowika. Ale wiadomo, że już wówczas trwały prace budowlane przy nowym, modernistycznym budynku, zakończone na pewno w 1938 roku - wówczas powstał zachowany do niedawna dom przy ulicy Liniarskiego 1A. Choć zredukowany w formie z powodu niewielkiej powierzchni działki i sąsiednich budynków, był z pewnością przejawem nowoczesności wśród drewnianej zabudowy Chanajek. W 1940 roku Rotenbergowie zostali aresztowani przez NKWD i deportowani w głąb Rosji. 

  Wywózkę przeżyła tylko Cyrla. Powróciła do Białegostoku w 1946 roku i podjęła starania o odzyskanie praw własności do rodzinnego domu. Sąd Grodzki, opierając się na założonej w 1936 roku księdze hipotecznej, 2 sierpnia 1946 roku nakazał "wprowadzić Cyrlę Rotenberg w posiadanie domu przy ulicy Kaczej 4". Ona zaś sprzedała go nieco później i wyjechała z kraju.

  Mijały dekady, Białystok ulegał powojennej metamorfozie - wytyczono w pobliżu nowe ulice i place, powstały nowe kolejne bloki, parkingi, chodniki… 

W tym budynku należącym do miasta mieściły  się siedziby różnych towarzystw, w tym m.in. Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. 

 Tylko owe "curiosum" z przedwojennego miasta - dom przy ulicy Kaczej 4 - przetrwało urbanistyczną i architektoniczną  i wojenną  zawieruchę w śródmieściu. Niestety nie przetrwał czasów współczesnych .

A.L

Tragiczny prolog rozwodu

   " Teściowa jest trucizną , a jej córka skorpionem " - smutna jest historia Eli Szepsela Bursztyna i Sary Lei Bursztynowej z domu Flsch z ulicy Krakowskiej 11, którzy zakochali się przez rok aż bez opamiętania , gdy wtem Szapsel kategorycznie zażądał rozwodu od słynnego Kistera, który jednak skierował oboje do rabina.

  Podczas debat nad rozwodem w rabinacie rozegrała się bardzo przykra scena. Teściowa Bursztyna - Rochla Fisch zaczęła wymyślać zięciowi,że jest głupi, ordynarny , powaliła go na ziemię i wyrwała mu trochę włosów z korzeniami.

  Pan Bursztynbronił się jak mógł , wreszczie krzykną zdenerwowany- Pani i jej córka macie twarze do baletu ! - Ja mam twarz do baletu ? Ja ci pokażę jaką ty bedziesz miał !

  Po tych słowach Rochla chlusneła panu Szepsowi w twarz jakimś gryzącym płynem i poczęła tłuc po głowie zięcia pięścia. Wybiegli świadkowie z rabinatu i podnieśli omdlałego kandydata do rozwodu.

  Pani Rochla Fisch z pania Bursztynową opuścily plac boju, a pan Bursztyn lezy w szpitalu z lekko oszpecona twarzą. Zapłakał na widok bójki stary poczciwy rehabilant powtarzając sentencjonalnie wschodnie przysłowie  : " Teściowa jest trycizną a jej córka Skorpionem " 


Dziennik Białostocki 1930 r.

1915 r. Początki niemieckich rządów

 

    Pierwsze wrażenie jakie okupanci wywarli na mieszkańcach było dobre. Henryk Mościcki stwierdzał nawet, że "pierwsze miesiące okupacji dawały ludności Białegostoku, po czasach rosyjskiej niewoli, niemal poczucie swobody".

  Do zarządzania miastem akces zgłosił Komitet Obywatelski. Niemcy kurtuazyjnie przyjęli ten gest, lecz po kilku dniach Komitet rozwiązali. Niemniej kilku jego członków, wspominani już Witold Kościa, Edward Steinhagen i Aleksander Piekarski weszli do składu powołanej przez Niemców nowej rady miejskiej. Ważnym argumentem przy ich nominacji była znajomość języka niemieckiego. Istotne też było i to, że wszyscy trzej doskonale znali się na finansach. Oto bowiem jedna z pierwszych decyzji okupantów właśnie dotyczyła pieniędzy, a jednocześnie podziałała jak kubeł zimnej wody na tych co liczyli na jakąś formę wolności.

  Mianowany nadkomisarzem Białegostoku Lehman wezwał do siebie członków byłego Komitetu i oświadczył, że na miasto nałożona została kontrybucja w wysokości 180 tysięcy rubli. Jako zakładników w celu wymuszenia zapłaty aresztowano 8 Żydów i 2 Polaków. Do 30 sierpnia udało się zgromadzić zaledwie 10 tysięcy.

  Niemcy byli nieustępliwi i pozostałą kwotę kazali wpłacić w formie podatku, który nałożony został na wszystkich mieszkańców. Kontrybucja spowodowała załamanie się obrotu pieniężnego w mieście. Wobec czego Niemcy we wrześniu 1915 roku wprowadzili na terenie miasta pieniądz zastępczy, czyli zwykłe bony. Płacono nimi w sklepach i przy różnych transakcjach finansowych. Były w obiegu prawie do połowy 1916 roku, kiedy to wprowadzono nowy pieniądz ustanowiony dla tzw. Ober Ostu

  Stefan Brzostowski o początkach niemieckiego panowania pisał, że "Niemcy dając mieszkańcom Białegostoku pewne swobody, byli mimo wszystko panami sytuacji". To czego białostoczanie nie od razu zauważyli, to była metodyczna, nieustająca kontrola i inwigilacja. "Mniej okrzyczana, lecz znacznie sprawniejsza od rosyjskiej tajna policja niemiecka wiedziała o każdym kroku każdego mieszkańca, biorącego czynny udział w życiu publicznym. Jeżeli działalność któregokolwiek z nich wydała się władzom okupacyjnym szkodliwa, wywożono go bez żadnych skrupułów do obozu jeńców w głąb Prus". W mieście mówiono, że okupant zmienił Białystok na "więzienie na wolnej stopie".  

 

W sytuacji godnej pożałowania znaleźli się pozostali w mieście Rosjanie, którym udowodniono nawet luźne kontakty z dawną administracją. Jeszcze po wojnie pamiętano, że syn znanego w mieście właściciela fabryki kapeluszy Adolfa Braunka, Ryszard mszcząc się za przymusową ewakuację ojca, ze szczególną gorliwością poszukiwał często niewinnych Rosjan i informował o nich władze okupacyjne. Niezbyt pochlebnie wypowiadano się też o komendancie Milicji Obywatelskiej Littererze. Formację, która zawiązała się na początku sierpnia 1915 roku w celu ochrony mienia białostoczan Niemcy rozwiązali i powołali nową.

  Brzostowski wspominał, że "przede wszystkim w jej szeregach wprowadzono ład i porządek. Z pośród dawnych milicjantów z czasów bezkrólewia rosyjsko-niemieckiego wybrano tylko tych, którzy rzeczywiście do tak odpowiednich czynności nadawali się. W wyniku tej selekcji w szeregach milicji Obywatelskiej przemianowanej na Bürgermilitz pozostali tylko młodzi, zdrowi mężczyźni".

  Formacja ta dowodzona przez Litterera miała pełne zaufanie okupanta, który w związku z tym nie powołał żadnej innej jednostki do utrzymywania ładu i porządku w mieście. Ale właśnie ten ład i porządek już wkrótce miał okazać się pasmem szykan.

Trzeba też odnotować bodaj najważniejszy fakt, który wydarzył się w pierwszych tygodniach okupacji w Białymstoku. To właśnie on spowodował, że początkowa polityka niemiecka zyskała wielu entuzjastów w mieście. Brzostowski pisał, że "kiedy 12 armia niemiecka pod dowództwem gen. Galwitza w swoim parciu na wschód zajęła dnia 13 sierpnia 1915 roku Białystok, który terenowo począł należeć do 9-etapu armii dowodzonej przez ks. Leopolda Bawarskiego, w umysłach polskich nastąpiło odprężenie. Niemcy bowiem początkowo niczym nie krępowali rozwoju kultury i nauki polskiej. Pionierzy oświaty rozpoczęli natychmiast pracę zmierzającą do organizowania polskiego szkolnictwa". Doprowadziło to już w listopadzie 1915 roku do otwarcia pierwszych polskich szkół powszechnych i średnich.

  Istotnym było też naprawienie i uruchomienie wodociągu i elektrowni. Podjęte też zostały starania nad uruchomieniem miejscowego przemysłu. Wszystkie te działania wynikały ze strategicznego zamysłu, że po zakończeniu wojny Białystok wraz z terenami utworzonego Ober Ostu będzie częścią Rzeszy.

  Jak pisał Andrzej Werwicki, Niemcy "starali się o zagospodarowanie tych terenów i nakazali uruchomić wszystkie, które się uda, zakłady. Popierali oni również zakup i sprowadzanie z Niemiec nowych maszyn. W związku z tym szereg fabryk włókienniczych zostaje uruchomionych i zatrudnia około 1500 robotników". Dodaje jednak, że "przywóz nowych maszyn z Niemiec był niewielki i nie mógł zrekompensować ogromnych zniszczeń wojennych". 


Andrzej Lechowski

Białostoczanie w Powstaniu Warszawskim

   W Powstaniu Warszawskim brali udział również mieszkańcy Białegostoku i okolic, zarówno w szeregach Armii Krajowej, jak i w innych formacjach walczących po stronie Polskiej. Wielu z nich przed wojną i w czasie okupacji mieszkało w Warszawie, inni przybyli do stolicy w ramach przerzutu oddziałów AK lub ewakuacji ludności.

Białostoczanie w Armii Krajowej: Oddziały AK:

  Wielu mieszkańców Białegostoku i okolic służyło w oddziałach AK w Warszawie. Byli to zarówno żołnierze, jak i łącznicy, sanitariusze i inni. Ich obecność wynikała z faktu, że Białystok i Warszawa były ważnymi ośrodkami konspiracji i przerzutu żołnierzy AK.

Konspiracja:

  Białostoczanie brali udział w działalności konspiracyjnej na terenie Warszawy, zarówno przed wybuchem powstania, jak i w jego trakcie. Byli zaangażowani w kolportaż prasy podziemnej, zbieranie informacji, a także w przygotowania do walki. 

Białostoczanie w innych formacjach: Inne organizacje konspiracyjne:

  Białostoczanie mogli również walczyć w innych organizacjach konspiracyjnych działających w Warszawie, takich jak Narodowe Siły Zbrojne (NSZ) czy Bataliony Chłopskie (BCh).

Formacje pomocnicze:

  Wielu Białostoczan pełniło służbę w formacjach pomocniczych, takich jak Szare Szeregi, harcerstwo, czy organizacje charytatywne, które wspierały powstańców i ludność cywilną. 

 Przykłady zaangażowania: Żołnierze AK:

  Wielu żołnierzy AK pochodzących z Białegostoku i okolic walczyło w różnych dzielnicach Warszawy, m.in. na Starym Mieście, w Śródmieściu czy na Żoliborzu. Byli zaangażowani w walki uliczne, obronę barykad i atakowanie pozycji niemieckich.

Łączniczki i sanitariuszki:

  Wiele kobiet z Białegostoku pracowało jako łączniczki, przenosząc rozkazy i meldunki między oddziałami. Inne pełniły funkcje sanitariuszek, udzielając pomocy rannym na pierwszej linii frontu.

Dzieci i młodzież:

  Nawet dzieci i młodzież z Białegostoku zaangażowali się w działalność powstańczą, pełniąc role łączników, przenosząc pocztę i rozkazy, a niekiedy również niosąc pomoc rannym. 

Znaczenie udziału Białostoczan:

  Udział mieszkańców Białegostoku w Powstaniu Warszawskim pokazuje, że walka o wolność i niepodległość była wspólnym wysiłkiem Polaków z różnych regionów kraju. Białostoczanie, podobnie jak mieszkańcy innych miast, wykazali się wielką odwagą i poświęceniem w obronie Warszawy.

Pamięć o Białostoczanach w Powstaniu Warszawskim:

  Ważne jest, aby pamiętać o udziale Białostoczan w Powstaniu Warszawskim i oddawać im hołd za ich bohaterstwo i poświęcenie. Ich historia jest integralną częścią historii Powstania Warszawskiego i polskiego ruchu oporu.


Google

Rzeka Biała - Fabryka wypuszczała ścieki i wtedy rzeka zmieniała kolor na czerwony

  "Zimą rzeka zamarzała i można było po niej jeździć na łyżwach od hali Jagiellonii aż do mostu przy ul. Poleskiej. Wiosną, kiedy Białka wylewała, pływało się w balii. 

  Naprzeciw naszego domu przy Włókienniczej 22a, po drugiej stronie rzeki, stała przedwojenna fabryka włókiennicza, w niej po wojnie umieszczono garbarnię. Co jaki czas zakład wypuszczał ścieki do rzeki, wtedy Białka stawała się kolorową, najczęściej czerwoną. 

  Po obu brzegach koryta żyło mnóstwo olbrzymich piżmaków, łapano na futra. Latem dzieci wiaderkami łowiły w rzece malutkie rybki. O tej porze kobiety z dziećmi chodziły wzdłuż brzegów i zbierały zioła, gdyż ziemia była tam żyzna. Dużo rosło białej pokrzywy, którą potem sprzedawano do Herbapolu. Wodą z Białki podlewano też przydomowe ogródki."

M.R

Na ulicy Cichej wcale nie było cicho

 


   Ulica Piesza i jej zadziornymi chojrakami  w przedwojennych Chanajkach z powodzeniem mogła konkurować odchodząca na lewo od Krakowskiej, równie króciutka jak Piesza, uliczka Cicha. Panował na niej stale duży harmider wywoływany przez tamtejszych rozrabiaków, jak i przybywających w odwiedziny różnych gości. Policjanci z IV komisariatu także często tam zaglądali. 

   Cztery domy, a ile hałasu. Złodziejskie meliny, pokoiki z prostytutkami, paserka, szulerka, nielegalny handel wódką, a wszystko to na długości kilkudziesięciu metrów. W drewniaku nr 1, od frontu mieszkała rodzinka Chazanów. Ważni byli przede wszystkim ojciec – Szmul i dwaj jego synalkowie – Chone i Chaim. Szmul stanowił przykład twardego sutenera. Tą profesją zajął się jeszcze przed I wojną światową. Swoje podopieczne trzymał krótko. Zabierał im połowę zarobków, a w razie nieposłuszeństwa potrafił mocno poturbować. 

   W 1934 r. przed białostockim Sądem Okręgowym miała miejsce głośna rozprawa o wykorzystywanie kobiet trudniących się nierządem. Głównym bohaterem był Szmul Chazan. Jeszcze przed wejściem do sali sądowej wezwane kobiety twierdziły głośno, że odmówią zeznań. Synowie Chazana grozili im śmiercią, a jedna z koleżanek po fachu, niejaka Helena Szadurska, namawiała do kłamania. Chanajkowski alfons wywinął się więc od zasłużonej kary. Synowie Chazana, choć dopiero w wieku młodzieńczym, byli już zatwardziałymi złodziejami. Wyróżniał się zwłaszcza Chone. Kradł przy każdej nadarzającej się okazji. 

  W 1932 r. opróżnił z zegarków i portmonetek kieszenie bywalców zakładu kąpielowego przy ul. Warszawskiej. Trzy lata później wpadł na gorącym uczynku, kiedy ze swoim pomagierem Szlomą Kukawką polewał 

kwasem solnym skobel i kłódkę przy drzwiach sklepu mleczarskiego na ul. Żwirki i Wigury i z ogromnym zawzięciem suwał piłką do metalu. 

   Jego młodszy braciszek niewiele od niego odstawał. Działał jako kieszonkowiec na Rybnym Rynku. W drugiej części domu przy ul. Cichej nieduży przybytek płatnej miłości prowadziło małżeństwo Mendla i Zlaty Wasilkowskich. Mąż był poza tym znanym awanturnikiem, który w pijanym widzie sięgał często po nóż fiński i w ten sposób udowadniał swoje racje.  Pod numerem 2 mieszkała też wcale niezła parka. Był to Mordko Lis, również wielki amator wszelkich rozrób. Kręcił się po ul. Krakowskiej i jej bocznych dopływach i od przechodniów dopominał się pieniężnych datków. Oczywiście na alkohol. 

   Z kolei prostytutka Taube Wolfson znana była z sympatii do kolejarzy. Do swojej klitki sprowadzała ich z dworca. Niektórzy miłośnicy wdzięków Taube szli nawet ze sobą na ostre. 

  W 1927 r. niejaki Michał Potocki, pracownik warsztatów kolejowych w Łapach tak przyłożył koledze Aleksandrowi Matulisowi  w głowę butelką z piwem, że aż pękła czaszka. Sąd wycenił zazdrość o pannę Wolfsonównę na 6 miesięcy więzienia.  W domu nr 3 urzędowała z dużym powodzeniem Bejla Kleinsztejn. 

  Była to znana w okolicy paserka i właścicielka potajemki z zakazanym wyszynkiem. Specjalizowała się zwłaszcza w skupowaniu kradzionej garderoby i pościeli. Nic więc dziwnego, że drogę do niej znali wszyscy chanajkowscy pajęczarze, czyli złodzieje strychowi.  No i wreszcie domek z nr 4. Tu gwiazdą występku była Maria Szczerbak ze złodziejskiej rodzinki Ejsmontów. 

  Jej brat Antoni należał  do czołówki przedwojennych białostockich włamywaczy. Kradł z kolesiami w całym mieście, zaś jego liczne siostry zajmowały się sprzedażą fantów. Maria obok paserki trudniła się też najstarszym zawodem świata. W 1932 r. skradła klientowi portfel, a w nim 200 dolarów. Jeleniem tym był Jankiel Kapica. Żeby z taką forsą iść na dziwki i to do Chanajek. Przesada! 


Włodzimierz Jarmolik

Gadzinówki - brutalna kolaboracja z niemcami

    Tytułowe określnie wydaje się być oczywiste. Na naszych ziemiach gadzinówkami nazywano  gazety wydawane w czasie II wojny  światowej z inicjatywy władz niemieckich lub sowieckich z przeznaczeniem dla mieszkańców okupowanych terenów. Teksty pisano w nich w języku polskim – w miarę poprawnym –  i nawiązywano do sposobów redagowania prasy z międzywojnia, Przykładami była ruska „Wolna Łomża” i germański „Kurier Białostocki”, za wzór najbardziej znany uchodził  „Nowy Kurier Warszawski, zwany pospolicie kurwarem lub ścierwoniakiem od koloru czcionki.

      Dla uwiarygodnienie i rozpowszechnienia szmatławców umieszczono w nich również wiadomości pożyteczne, aktualne komunikaty, przepisy porządkowe i porady, kronikę poszukiwań osób zaginionych, ogłoszenia drobne. Reklamy, nawet kawałki literatury itp.  Najważniejsze jednak dla wydawców były teksty (artykuły, komentarze, felietony, reportaże), zdjęcia i karykatury promujące programy nazistowskie lub bolszewicko-stalinowskie. Sławiono w nich sukcesy autentyczne i rzekome własnych wojsk, ośmieszano przeciwników. A wszystko po to, by osłabić wolę oporu przeciwko okupantom, szerzyć fałsz, dzielić narody, pozyskiwać kolaborantów, ogłupiać.

   Do szmatławych gazet może jeszcze powrócę, W swoich zbiorach mam jednak i Kalendarzyk-Notatnik z 1942 roku z nadrukiem Wydawnictwo Polskie Sp. Z O. O. Warszawa (ul. B. Prusa 2). Mały, kieszonkowy format, 32 stroniczki i okładka z cienkiego kartonu.  Nie wymieniono w nim Hitlera, III Rzeszy i Wehrmachtu, nie ma słowa o polityce, wojnie, Żydach lub wrogach ludu. Wydawcy gadżetu skupili się na zachęcaniu użytkowników do pilnej i wytrwałej pracy, skrupulatnego wykorzystywania własnego czasu. 

     W tym celu na kartkach z kolejnymi miesiącami i przy każdym dniu właściciel kalendarzyka powinien zakreślać kratki wskazujące godziny poświęcone na pracę. Można też było zastosować kolory, by czarnym zaznaczyć godziny zajęć zawodowych, czerwonym lekcje jęz. niemieckiego, a zielonym godziny dokształcenia zawodowego itp.  Do tego dodano hasła promujące czystość i pogody ducha, sięganie po literaturę fachową. W podsumowaniu, na tylnej okładce, znalazło się wyliczenie „7 grzechów głównych przeciwko sobie”: niesumienność, niesłowność, niepunktualność, nieuprzejmość, niedbalstwo, niezdecydowanie, nieumiejętność zorganizowania własnego czasu.

   Przeglądając kalendarzyk można odnieść wrażenie, że na w okupowanej Polsce panowały w 1942 r. spokój i braterstwo, a wydawca apelował jedynie o doskonalenie się, by żyć szczęśliwie. Nawet zdanie: „Gdy wysiłek rąk poprze wysiłek mózgu powstają drogi, koleje, fabryki, szkoły, ogrody” brzmiał niewinnie. Pracuj Polaku przykładnie nie zważając na okupacyjną rzeczywistość, bo Niemcom do zwycięstwa potrzebne są właśnie drogi, koleje, fabryki.

     Spółka Polska wydała w czasie okupacji również duże „praktyczne kalendarze dla wszystkich”, kryminały, w tym wznowienia sprzed wojny, książkę o reklamie. Wszystko po polsku, legalnie, w miarę starannie i tanio. Niby nie gadzinówki i potrzebne, ale odciągające uwagę od tego co było najważniejsze – od walki z okupantami. To były wentyle, by naiwni zechcieli uwierzyć, że Niemcy lub Sowieci nie są wcale tacy źli. Wydawnictwa przydatne dla mądrych i myślących, perfidnie szkodliwe, jeśli trafiły w ręce mniej rozgarniętych i naiwnych.

   Żyjemy w wolnym kraju, zapomniano o gadzinówkach, a przecież jesteśmy atakowali przez fake newsy, zagraniczne i krajowe. Bądźmy roztropni!

                                                                                                        

A.C.D ,M.R

Chanajki zakazana dzielnica

    Egzotykę Chanajek na tle reszty miasta stanowiło zamieszkałe tam licznie szemrane bractwo spod znaku wytrycha, noża, a nawet rewolweru.

  Zapuszczone i brudne  uliczki skupione wokół ul. Krakowskiej, pełne rozmaitych złodziejaszków, wydrwigroszy i awanturników. Nie brakowało tam też alfonsów i ich podopiecznych – prostytutek. Nad całym tym mrocznym półświatkiem kontrolę sprawowali szczególnie twardzi  i gotowi na wszystko bandziorzy.   Szukający sensacji ówcześni  dziennikarze nazywali ich z upodobaniem – królami Chanajek. Napisałem już o nich wiele. Przypomnę jeszcze raz tych najważniejszych, bez których nie byłoby chanajkowskiej ferajny i sznytu. 

   Przez wiele lat wrogiem publicznym numer 1 w przedwojennym Białymstoku, według określenia, którym w tym czasie posługiwali się sędziowie amerykańscy wobec takich gangsterów, jak John Dillinger czy Al Capone, był niewątpliwie Jankiel Rozengarten, znany w całym mieście pod przezwiskiem Jankieczkie. Ten, jeszcze od czasów carskich sutener i paser zamieszkujący przy ul. Orlańskiej, zajmujący się osobiście włamaniami do sklepów i składów kupców białostockich i puszczający przy okazji w obieg fałszywe pieniądze, zakończył swój żywot na początku 1933 r., w noż owym pojedynku ze Szmulem Gorfinkielem, jednym z najsprawniejszych włamywaczy, jakich wydały Chanajki. 

 

  Jankieczkie, w paserskim fachu dorównywał, a może nawet go nawet przewyższał inny „król”, Ela Mowszowski, niepozorny handlarz z ul. Sosnowej. Kulas, jak przezywano go w zaułkach, reflektował tylko na lepsze złodziejskie łupy – złoto, biżuterię, futra czy kupony drogich materiałów. Szmokty (drobne rzeczy) pozostawiał innym okolicznym paserom, takim jak Hirsz Pieniążek z ul. Odeskiej, Szymel Kacenelbogen z Kijowskiej czy Bejla Kleinsztejn z Cichej.

   Kiedy na początku lat 30. posuniętemu już w latach Mowszowskiemu zaczęła grozić za uprawiony proceder poważna odsiadka, zwinął interes i wybył z Białegostoku aż do Argentyny.  Innymi członkami złodziejskiej dintojry, czyli władzy nad chanajkowskim półświatkiem byli z pewnością Jankiel Najdorf i Izaak Kantor.

   Ten pierwszy, hazardzista i spekulant, urzędował zwykle w bilardowni „Polonia’’ przy ul. Lipowej. Pożyczał pieniądze na wszelkie, zakazane geszefty. Miał dobre układy z policjantami i urzędnikami sądowymi, też potrzebującymi finansowego wsparcia.

Z kolei Izaak Kantor, według słów Adama  Wysokińskiego, naczelnika Wydziału Bezpieczeństwa w Białymstoku, to był naprawdę twardy gość. Na podstawie posiadanej przez policję kartoteki można byłoby napisać o Kantorze niejedną powieść kryminalną. Złodziej, oszust, fałszerz i wymuszacz, zajmował się też pokątnym doradztwem prawnym. Rzadko dawał się złapać na gorącym uczynku. 

  W swoim działaniu przypominał Maksa Bornsteina, zwanego „Ślepym Maksem”, znanego w całej II Rzeczypospolitej wszechwładnego bandziora z Łodzi, który trząsł tamtejszym światem przestępczym, korzystając ze znajomości wśród miejscowych oficjeli. 

  Wśród blatnych chanajkowskich złodziei wyróżniał się z pewnością także Szmul Zawiński, mistrz kradzieży kieszonkowych, nie bez powodu zwany Złotą Rączką. Kraść zaczął jeszcze za cara Mikołaja II. Pierwsza wpadka i wyrok przytrafiły się mu w 1913 r. Ostatni raz trafił do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej w 1938 r.

 Kiedy na początku lat 30. posuniętemu już w latach Mowszowskiemu zaczęła grozić za uprawiony proceder poważna odsiadka, zwinął interes i wybył z Białegostoku aż do Argentyny.  Innymi członkami złodziejskiej dintojry, czyli władzy nad chanajkowskim półświatkiem byli z pewnością Jankiel Najdorf i Izaak Kantor.

Ten pierwszy, hazardzista i spekulant, urzędował zwykle w bilardowni „Polonia’’ przy ul. Lipowej. Pożyczał pieniądze na wszelkie, zakazane geszefty. Miał dobre układy z policjantami i urzędnikami sądowymi, też potrzebującymi finansowego wsparcia.Z kolei Izaak Kantor, według słów Adama  Wysokińskiego, naczelnika Wydziału Bezpieczeństwa w Białymstoku, to był naprawdę twardy gość. Na podstawie posiadanej przez policję kartoteki można byłoby napisać o Kantorze niejedną powieść kryminalną. Złodziej, oszust, fałszerz i wymuszacz, zajmował się też pokątnym doradztwem prawnym. Rzadko dawał się złapać na gorącym uczynku. 

W swoim działaniu przypominał Maksa Bornsteina, zwanego „Ślepym Maksem”, znanego w całej II Rzeczypospolitej wszechwładnego bandziora z Łodzi, który trząsł tamtejszym światem przestępczym, korzystając ze znajomości wśród miejscowych oficjeli. 

Wśród blatnych chanajkowskich złodziei wyróżniał się z pewnością także Szmul Zawiński, mistrz kradzieży kieszonkowych, nie bez powodu zwany Złotą Rączką. Kraść zaczął jeszcze za cara Mikołaja II. Pierwsza wpadka i wyrok przytrafiły się mu w 1913 r. Ostatni raz trafił do celi więzienia przy Szosie Baranowickiej w 1938 r.

W Chanajkach często zmieniał miejsce zamieszkania. Wszędzie jednak miał mir wśród tamtejszej ferajny.  Od nowego roku nowe, złe historie z przedwojennego Białegostoku i okolic będą znakowane szyldem „Proszę wstać, Sąd idzie”. Zapraszam do czytania.


Włodzimierz Jarmolik

Prawo Chanajek

   Tutaj wymierzano ją za pomocą noża lub pistoletu. Kulkę można było zarobić na przykład za donoszenie salcesonom czyli ówczesnym policjantom. 

  Sprawiedliwość wymierzały również kobiety. Na przykład za zdradę mężczyzna przyjmował na twarz żrący płyn. A kiedy dwóch mężczyzn chciało serca jednej kobiety, to musieli rozstrzygnąć to między sobą. Obaj bili się. I nie ważne czy na ulicy czy w knajpie. Ten, który przegrał musiał ustąpić. 

Wszystko to działo się pod osłoną nocy. W dzień działał biznes, noc była przyjaciółką kochanek i złodziei. 

  W 1925 roku postrachem był Chaim Sarowski. Gdy przyjechał z USA do Białegostoku, to zamieszkał w Chanajkach. Szantażował, zastraszał, bił sklepikarzy i policjantów. Po roku stanął przed sądem. Skazany za walkę z policją. Mężczyzna miał kompana. Był nim Jankiel Kapicki - współtowarzysz Sarowskiego. Trafił do więzienia za to samo co jego kolega. 

  Najbardziej znanym zakapiorem był Jankiel Rozengarten ps. Jankieczkie - zwany też królem Chanajek. Był znany policji, a taże wielu ludziom. To on rządził Chanajkami. Wiedział o wszystkich większych kradzieżach i aferach. Zamieszany był w podpalenia, a nawet podrabianie pieniędzy. Bandyta rządził do 1932 roku. Później został osadzony w więzieniu. Zarzucono mu między innymi sutenerstwo, paserstwo, posiadanie broni, organizowanie napadów. 

   Jankiel Rozengarten miał również własny burdel przy Orlańskiej 6. Król Chanajek miał syna Połtyjera - ten postrzelił swoją ciotkę. Odpowiadał za to przed sądem. Ostatecznie młody Rozengarten skazany został na trzy lata więzienia za usiłowanie zabójstwa. 

Szmul Chazan, to jeden z wielu sutenerów. Podlegające prostytutki oddawały mu połowę zysku. Interes prowadził twardą ręką. Konflikty z nierządnicami rozwiązywał pięścią. Za swoje czyny miał odpowiadać w sądzie. Jednak kobiety były zastraszone przez jego synów Chaima Chazana i Chone Chazana. Zdecydowały się nie zeznawać przeciwko swemu oprawcy. Sutenerowi uszło wszystko na sucho. 

 

  Swoje miejsce schadzek prowadzili również Mednel i Zlata Wasilkowscy. Była też grupka mieszkańców, która zarabiała na nierządzie, choć nie miała własnego przybytku. W takiej sytuacji zastraszało i "opiekowali" się kobietami pobierając za to pieniądze. 

Czy to przyjmujących u siebie w mieszkaniu czy czekających na okazję na ulicy. 

   Sutenerstwem zajmowali się Jojne Winograd, Szmul Torbiel, Hersz Juchnicki, Lejzer Markus, Mendel Gelber, Abram Azja i Wiktor Morawski. Ten ostatni został skazany na osiem miesięcy w więzieniu za swoje czyny. 

Wśród sutenerów działała też jedna kobieta - Szaja Postrzygacz. Na Chanajkach istniała również szajka zajmująca się wyrabianiem falszywych dolarów. Robili to na szeroką skalę. Szef bandy to Salomon Janielew ps. Rudy. 

  Inną szeroko rozwiniętą profesją na Chanajkach były kradzieże. Najbardziej znani byli Szmul Gorfinkiel ps. Kokoszkie. Złodziej, włamywacz, hazardzista i oszust. Prowadził też burdel przy ul. Orlańskiej 4. Poszedł na 2 lata do więzienia po tym jak okradł biznesmena w 1927 roku. 

Innym bandziorem był jednoręki Szmul Zawiński. Ten z kolei był kieszonkowcem. Tym procederem zajął się już jako 16-latek. Rękę stracił podczas wojny. Druga mu najwyraźniej wystarczyła. 

   Byli też inni złodzieje - Chaim i Chone Chazanowie, synowie sutenera oraz Szlam Kukawka i Abram Kukawka. Panowie okradali sklepy włamując się do nich. Ten ostatni specjalizował się we włamaniach do strychów. 

Z kolei Abram Duczyński razem z żoną obrabiali ludzi podróżujących autobusami. Jeszcze inaczej zarabiał Szmul Chajtowicz. Ograbiał białostoczan korzystających z poczty czy też banku. 

  Specjalistą od włamań był Antoni Ejsmont. Od niego towar skupowali paserzy. Między innymi jego bratanica Bejla Kleinszejn. Kobieta od wujka brała ubrania i pościel, a następnie wszystko z zyskiem sprzedawała. Kobieta handlowała też nielegalnym alkoholem. Skupowała od złodziei ubrania i pościel. 

   Byli też drobni przestępcy. Na przykład Mordko Lis - awanturnik, który wymuszał pieniądze na wódkę od przechodniów. 

Główną ulicą uciech w Białymstoku była Krakowska i Sosnowa. Na tej pierwszej (wraz z okolicami) mieściło się bardzo dużo burdeli, a najbardziej znany znajdował się na rogu Krakowskiej i Lipowej. Na tej drugiej prostytutki czekały na klientów na ulicy. 

Mężczyźni uciechę znajdowali również na Orlańskiej, Marmurowej, Brukowej i Pieszej. 

  Najgorętszą prostytutką na Chanajkach i być może w Białymstoku była Tauba Wolfson. Raz doszło do bójki o jej względy. W 1927 roku jeden kolejarz rozbił butelkę z piwem o głowę swego kolegi. Uderzenie było tak mocne, że mężczyźnie pękła czaszka. Oprawca trafił do więzienia. 


  Znaną prostytutką była też Maria Szczerbek. W mieszkaniu przy ul. Cichej 4 przyjmowała nie tylko Żydów, ale też gojów. 

  Istniały też rodzinne burdele. Sara Robotnik prowadziła taki razem z mężem Bera Robotnikiem i teściową. Ruchlą Robotnik. W przybytku była też melina, gdzie można było wypić. 

Nierządem zajmowały się także Luba Nesterowian i Maria Nesterowian. Działały na ul. Brukowej. Ta pierwsza była lekko upośledzona. Wiadomo też, że niektóre kobiety były zmuszane do oddawania się za pieniądze. Taki los spotkał Wiktorię Krupińską i Julię Stankiewicz.


Włodzimierz Jarmolik

Jankiel Geller z ulicy Stołecznej , wielki miłośnik cudzej biżuterii

   Znacznie bardziej opłacało się polować na wyłożone w witrynach sklepów jubilerskich złote pierścionki, broszki i bransolety niż okradać banki . Takich punktów zegarmistrzowsko-jubilerskich w naszym mieście było całkiem sporo. 

  Wymieńmy choćby sklepy Gutmana i Segałowicza przy ul. Lipowej czy Zyskina i Zyskowicza, prosperujące przy ul. Sienkiewicza. Właśnie Jankiel Geller, charakterny złodziej z Chanajek, zamieszkały przy ul. Stołecznej 9, upodobał sobie ich cenny towar.

  Na złodziejską ścieżkę Geller wstąpił jeszcze jako małolat. W drugiej połowie lat 20., po praktyce w okradaniu podkościelnych żebraków i wyrywaniu torebek z rąk samotnie spacerujących kobiet, wyrósł na asa sklepowych i mieszkaniowych skoków. Praktykę przeplatał z wiedzą teoretyczną, nabywaną od starszych włamywaczy, z którymi miał okazję zaznajomić się podczas pierwszych, więziennych odsiadek. Już wtedy zorientował się, że najlepszy kusz (łup) to biżuteria, drogie zegarki i złote monety. Trzeba mieć tylko dobrego i niezbyt pazernego pasera.

  W maju 1927 r. dokonane zostało zuchwałe włamanie do mieszkania Chaima Szpiro przy ul. Kupieckiej. Sprawcy dobrze wybrali swoją ofiarę. Ów handlarz żelastwem znany był z częstych odwiedzin magazynów jubilerskich. Nagromadzone przez niego złoto zniknęło. Zawiadomiona policja rozpoczęła przeszukiwania u znanych w mieście specjalistów od łomu i wytrycha. 

   

  Nie ominęło to oczywiście i Jankiela Gellera, który w kartotece Ekspozytury Urzędu Śledczego figurował jako wytrawny klawisznik (złodziej posługujący się podrobionymi kluczami i wytrychami), a do tego miał zamiłowanie do drogich świecidełek. Geller został aresztowany, ale na jego udział w robocie na Kupieckiej nie było wystarczająco pewnych dowodów.

  Zanim jednak złodziej ze Stołecznej opuścił areszt, zdarzyła się mu duża przykrość. Razem z nim w celi siedział m.in. Jan Bakun, również zatrzymany w związku ze skokiem na mieszkanie Chaima Szpiro z ul. Kupieckiej. Ten przyznał się w zaufaniu Gellerowi, do którego z szacunkiem odnosili się inni więźniowie, że ma zaszyte w marynarce złote dwudziestodolarówki. Policja podczas rewizji jakoś ich nie znalazła. Geller, po wysłuchaniu tych zwierzeń postanowił uwolnić Bakuna od jego skarbu. Niestety na tej operacji dał się przyłapać. Kradzież marynarki okazała się trudniejsza niż sforsowanie drzwi w upatrzonym lokalu. Geller stracił za kratkami dodatkowe cztery miesiące. 

  Przez następne lata różnie układały się losy Jankiela Gellera. Pewne jednak, że w swoich złodziejskich szacunkach nadal stawiał na biżuterię. 

    W 1936 r. wybrał się, zwyczajem wszystkich, zawodowych białostockich włamywaczy na kresy II RP. Odwiedził Brześć, Baranowicze i Słonim. W tym ostatnim miał farta. W małym zakładzie jubilerskim trafiły mu się w ręce złoty zegarek z masywną bransoletą, dwa pierścionki z kamykami, kilka broszek i wisiorków. 


  Po powrocie do Białegostoku zamelinował zdobycz w zakamarkach swego mieszkania przy ul. Stołecznej. Szukał pasera. Agenci kryminalni z Wydziału Śledczego przy ul. Warszawskiej 6 jednak czuwali. Dostrzegli nieobecnego od dłuższego czasu w mieście Gellera i natychmiast przeprowadzili u niego rewizję. Trafione w Słonimie fanty znalazły się w policyjnym sejfie, zaś Jankiel ponownie trafił do więzienia przy Szosie Baranowickiej. Tym razem na dwa lata.    

  Kiedy w lipcu 1937 r. okradziony został sklep jubilerski Mełacha Zyskowicza przy ul. Sienkiewicza 3, Jankiel Geller miał murowane alibi.


Włodzimierz Jarmolik

Chanajki - 5 kwietnia 1937 r.

   "Echo Białostockie" odnotowało taką oto skargę, którą na policji zgłosił Zelik Cywes (Krakowska 18). Spotkali mnie na Brukowej. "Te jołd, daj na wódkę. Nie dam. To zaraz flaki ci wypuścim i girę z siedzenia wyrwiem". 

  W tym samym czasie żale na komisariacie wylewał Bernsztajn z Marmurowej, a nawet Połtyjer Rozengarten, syn osławionego "Jankieczkie", który właśnie wyszedł z więzienia i starał się przejąć kontrolę nad interesami ojca. 

Edelsztajnowie grozili im pobiciem a nawet czymś gorszym. Policjant przyjmujący skargi po prostu zdębiał. 

  Co się dzieje, chanajkowskie łobuzy biją się między sobą, przychodzą do policji na skargi, nie wystarcza im już własna dintojra. Za starych opryszków tak nie było. 

  Kolejne zażalenie na Edelsztajnów komisariat zarejestrował w grudniu 1937 r. Złożył je najpierw Mejer Złotnik z ul. Piłsudskiego. Odwiedził on ul. Krakowską w wiadomym celu. Bracia Zelik, Alter i ich krewny Chaim zażądali od niego 2 litry wódki. Ten z oburzeniem odmówił. Koniec sprawy był prosty, obita twarz i podarta marynarka. 

  Pewnego grudniowego wieczoru jeszcze gorsza nieprzyjemność spotkała Stanisława Majewskiego, również na ul. Krakowskiej. Podeszli do niego trzej Edelsztajnowie. Zelik oskarżył go o obciążające zeznania na policji. 

  Miał po nich odsiedzieć 6 miesięcy. Za to należy się dwa litry wódki. Z braku gotówki Majewski odmówił. Poszły w ruch pięści i noże. Pobity i pokłuty nieszczęśnik trafił do szpitala. Później zgłosił się na policję i złożył skargę na napastników. 

  W kwietniu 1938 r. odbył się kolejny proces z udziałem Edelsztajnów. 

W świetle zeznań Majewskiego sprawa przedstawiała się w ten sposób, że Zelik E. pomówił go o donos na policję, jakoby ten ukradł komuś zegarek i za to musiał odsiedzieć pół roku. Bracia Edelsztajnowie dostali 6-miesięczne wyroki w zawieszeniu na 5 lat, a ich krewny Chaim został uniewinniony.


W.Jarmolik

Na Chanajki nie zawsze docierał wymiar sprawiedliwości

   Tutaj wymierzano ją za pomocą noża lub pistoletu. Kulkę można było zarobić na przykład za donoszenie salcesonom czyli ówczesnym policjantom. 

Sprawiedliwość wymierzały również kobiety. Na przykład za zdradę mężczyzna przyjmował na twarz żrący płyn. A kiedy dwóch mężczyzn chciało serca jednej kobiety, to musieli rozstrzygnąć to między sobą. Obaj bili się. I nie ważne czy na ulicy czy w knajpie. Ten, który przegrał musiał ustąpić. 

  Wszystko to działo się pod osłoną nocy. W dzień działał biznes, noc była przyjaciółką kochanek i złodziei. 

W 1925 roku postrachem był Chaim Sarowski. Gdy przyjechał z USA do Białegostoku, to zamieszkał w Chanajkach. Szantażował, zastraszał, bił sklepikarzy i policjantów. Po roku stanął przed sądem. Skazany za walkę z policją. Mężczyzna miał kompana. Był nim Jankiel Kapicki - współtowarzysz Sarowskiego. Trafił do więzienia za to samo co jego kolega. 

   Najbardziej znanym zakapiorem był Jankiel Rozengarten ps. Jankieczkie - zwany też królem Chanajek. Był znany policji, a taże wielu ludziom. To on rządził Chanajkami. Wiedział o wszystkich większych kradzieżach i aferach. Zamieszany był w podpalenia, a nawet podrabianie pieniędzy. Bandyta rządził do 1932 roku. Później został osadzony w więzieniu. Zarzucono mu między innymi sutenerstwo, paserstwo, posiadanie broni, organizowanie napadów. 

Jankiel Rozengarten miał również własny burdel przy Orlańskiej 6. Król Chanajek miał syna Połtyjera - ten postrzelił swoją ciotkę. Odpowiadał za to przed sądem. Ostatecznie młody Rozengarten skazany został na trzy lata więzienia za usiłowanie zabójstwa. 

  Szmul Chazan, to jeden z wielu sutenerów. Podlegające prostytutki oddawały mu połowę zysku. Interes prowadził twardą ręką. Konflikty z nierządnicami rozwiązywał pięścią. Za swoje czyny miał odpowiadać w sądzie. Jednak kobiety były zastraszone przez jego synów Chaima Chazana i Chone Chazana. Zdecydowały się nie zeznawać przeciwko swemu oprawcy. Sutenerowi uszło wszystko na sucho. 

  Swoje miejsce schadzek prowadzili również Mednel i Zlata Wasilkowscy. Była też grupka mieszkańców, która zarabiała na nierządzie, choć nie miała własnego przybytku. W takiej sytuacji zastraszało i "opiekowali" się kobietami pobierając za to pieniądze. Czy to przyjmujących u siebie w mieszkaniu czy czekających na okazję na ulicy. 

  Sutenerstwem zajmowali się Jojne Winograd, Szmul Torbiel, Hersz Juchnicki, Lejzer Markus, Mendel Gelber, Abram Azja i Wiktor Morawski. Ten ostatni został skazany na osiem miesięcy w więzieniu za swoje czyny. 

Wśród sutenerów działała też jedna kobieta - Szaja Postrzygacz. Na Chanajkach istniała również szajka zajmująca się wyrabianiem falszywych dolarów. Robili to na szeroką skalę. Szef bandy to Salomon Janielew ps. Rudy. 


   Inną szeroko rozwiniętą profesją na Chanajkach były kradzieże. Najbardziej znani byli Szmul Gorfinkiel ps. Kokoszkie. Złodziej, włamywacz, hazardzista i oszust. Prowadził też burdel przy ul. Orlańskiej 4. Poszedł na 2 lata do więzienia po tym jak okradł biznesmena w 1927 roku. 

Innym bandziorem był jednoręki Szmul Zawiński. Ten z kolei był kieszonkowcem. Tym procederem zajął się już jako 16-latek. Rękę stracił podczas wojny. Druga mu najwyraźniej wystarczyła. 

   Byli też inni złodzieje - Chaim i Chone Chazanowie, synowie sutenera oraz Szlam Kukawka i Abram Kukawka. Panowie okradali sklepy włamując się do nich. Ten ostatni specjalizował się we włamaniach do strychów. 

Z kolei Abram Duczyński razem z żoną obrabiali ludzi podróżujących autobusami. 

  Jeszcze inaczej zarabiał Szmul Chajtowicz. Ograbiał białostoczan korzystających z poczty czy też banku. 

Specjalistą od włamań był Antoni Ejsmont. Od niego towar skupowali paserzy. Między innymi jego bratanica Bejla Kleinszejn. Kobieta od wujka brała ubrania i pościel, a następnie wszystko z zyskiem sprzedawała. Kobieta handlowała też nielegalnym alkoholem. Skupowała od złodziei ubrania i pościel. 

Byli też drobni przestępcy. Na przykład Mordko Lis - awanturnik, który wymuszał pieniądze na wódkę od przechodniów. 

   Główną ulicą uciech w Białymstoku była Krakowska i Sosnowa. Na tej pierwszej (wraz z okolicami) mieściło się bardzo dużo burdeli, a najbardziej znany znajdował się na rogu Krakowskiej i Lipowej. Na tej drugiej prostytutki czekały na klientów na ulicy. 

Mężczyźni uciechę znajdowali również na Orlańskiej, Marmurowej, Brukowej i Pieszej. 

   Najgorętszą prostytutką na Chanajkach i być może w Białymstoku była Tauba Wolfson. Raz doszło do bójki o jej względy. W 1927 roku jeden kolejarz rozbił butelkę z piwem o głowę swego kolegi. Uderzenie było tak mocne, że mężczyźnie pękła czaszka. Oprawca trafił do więzienia. 

Znaną prostytutką była też Maria Szczerbek. W mieszkaniu przy ul. Cichej 4 przyjmowała nie tylko Żydów, ale też gojów. 

  Istniały też rodzinne burdele. Sara Robotnik prowadziła taki razem z mężem Bera Robotnikiem i teściową. Ruchlą Robotnik. W przybytku była też melina, gdzie można było wypić. 

Nierządem zajmowały się także Luba Nesterowian i Maria Nesterowian. Działały na ul. Brukowej. Ta pierwsza była lekko upośledzona. Wiadomo też, że niektóre kobiety były zmuszane do oddawania się za pieniądze. Taki los spotkał Wiktorię Krupińską i Julię Stankiewicz. 


Włodimierz Jarmolik

Translate