Postaw mi kawę na buycoffee.to

Okiem Pisarki

   Przedwojenny ,autentyczny dorożkarz Hone Sybirski oprowadza po ulicach i zaułkach dawnego Białegostoku. ( 2 )

   Pewnego wiosennego dnia 1924 r. z pociągu pośpiesznego relacji Warszawa -Wilno ,który zatrzymywał się w Białymstoku na 15 minutowy postój , wysiadła niewysoka ,elegancko ubrana kobieta w wieku ok. 35 lat. W ręku miała sporych rozmiarów sakwojaż. Prosto z peronu ,przez dworcowe wyjście skierowała się ona na pobliski postój dorożek . Tam zaś po odczekaniu chwili ,wsiadła do kolejnego z podjeżdżających pojazdów. Panią ową ,przybyłą ze stolicy , była MARIA DĄBROWSKA  , pisarka ,która zasłynęła później jako autorka cyklu powieściowego " Noce i dnie ". Z kolei dorożkarzem , który miał okazję wieźć przyszłą pierwszą damę polskiej literatury był oczywiście Hone Sybirski , nasz stały przewodnik po ulicach i zaułkach przedwojennego Białegostoku . 

   Do miasta nad Białką Maria Dąbrowska przyjechała w odwiedziny do swoje najmłodszej siostry Jadwigi , pracującej  tutaj od niedawna jako nauczycielka, a także , aby zobaczyć mieszkającą u siostry matkę Ludmirę z Gałczyńskich - Szumską .

   Pierwszy pobyt w naszym mieście zrobił na pisarce takie wrażenie , że napisała długi reportaż dla pisma  ' Bluszcz" . warto zapoznać się z jego fragmentami. Tak wyglądał bowiem Białystok 100 lat temu. 

   " Do miasta z dworca jedzie się bez końca , a bez końca -nową dzielnicą niezmiernie rozrzuconą. Budowano szeroko , na sposób rosyjski , nie żałowano przestrzeni - co mogłoby być ładne, lecz tutaj nie jest. Wzdłuż tej ulicy - drogi pełznie lśniąca w deszczu bariera - tam nisko pod wiaduktem , rozbiegają się tory skropione latarkami. Mijamy cmentarz . Czarność gałęzi schyla się nad przepiękną starożytną bramą i pryska na nią cieniami. Jest tu murowana rozłożysta brama z daszkiem , w żałosnych swych zarysach prawdziwie cmentarna. (...)  W Białymstoku - jeśli się nie staje "u kogoś" -to staje się u "Ritza" . Jest to pierwsza osobliwość Białegostoku. Bo  hotelu z takim komfortem i czystością nie ma żadne miasto byłego zaboru rosyjskiego . Co prawda tu , w Białymstoku , " Ritz " przystosował rodzaj swojego komfortu bardzo wybitnie do gustu poprzednich gości ze wschodu. Pokoje sa dostatecznie pstre , niektóre krwistoczerwone. Ale " zawsze" - jak to się mówi - ma się centralne ogrzewanie ( palą ) , wygodne łóżka , czysta pościel , kanalizację i tym podobne przyjemności życiowe. Nazajutrz chodzi się po mieście. jest to proszę państwa ,bardzo duże miasto handlowe i przemysłowe. jeden z głównych ośrodków przemysłu bawełnianego , jeden z punktów wysyłki towarów na wschód. Ponieważ te wszystkie rzeczy rozwinęły się w nim czasu niewoli , więc też i całe  nowe miasto , nie liczące stu lat życia, odpowiednio wygląda. Oto ulice : Sienkiewicza , Lipowa i przyboczne . Oto ich przeraźliwa brzydota . (...) Ohydne trzypiętrowe kamienice budowane są z kremowych , bladożółtych , z czerwonych cegieł , układanych wzorzyście, najeżone są , na zdobione , nabrzydzone. Niezliczone sklepy , których brudne okna, zda się , trzasną natychmiast od pstrokatych napchanych wystaw , raczej odpychają od kupna , purpurowe i złote pomarańcze ,którymi zawalone są wszystkie katy , stanowią w tej brzydocie rozkoszna gorącą plamę (...)  Tłum uliczny tego starego podlaskiego miasta składa się dzisiaj z różnych mniejszości . Żargon rosyjski , niemiecki , białoruski i wszystkie akcenty polskiego , od kresowego śpiewania do warszawskiej porywistej mowy , płyną tu razem strugą zgrzytliwą i jaskrawą na kształt jazz-bandu. ( ...)  "

   Dorożkarz Sybirski odwiózł oczywiście swoja pasażerkę pod wskazany adres. Pomimo sędziwego wieku ( miał już powyżej siedemdziesiątki ) dziarsko zeskoczył z kozła i pomógł Marii Dąbrowskiej zanieść ciężka walizkę aż pod drzwi mieszkania jej siostry. Następnie zainkasował należna zapłatę z niedużym napiwkiem i ruszył z powrotem w kierunku dworca. Dla niego był to tylko zwyczajny kurs ,zaś mijane domy i wystawy sklepowe wcale nie wydawały mu się brzydkie i odpychające 


Jan Molik

Wspomnienia z żeńskiej szkoły

   W ławkach były otwory na kałamarze z atramentem. Wszystkie uczennice nosiły fartuchy. Uczyli nas wspaniali nauczyciele. Nie tylko wiedzy, ale i kultury osobistej oraz praktycznych umiejętności - wspomina swoje lata szkolne Wanda Ogrodnik.

  W czerwcu 1939 roku skończyła Szkołę Powszechną nr 12 w Białymstoku. Za bardzo dobre wyniki w nauce została skierowana do gimnazjum im. ks. Anny z Sapiehów Jabłonowskiej. Marzenia o dalszej edukacji przerwała jednak wojna. Szkoła Powszechna nr 12 została założona w 1901 roku, w 1929 roku została przekształcona w Żeńską Szkołę Powszechną. Odtąd była to szkoła siedmioklasowa.

  Do 1936 roku kierowniczką była pani Zofia Szmidtówna, a następnie stanowisko kierownika objął Tadeusz Siemiginowski. Naukę rozpoczęłam w wieku sześciu lat, ponieważ od moich starszych sióstr nauczyłam się czytać i pisać. Szkoła znajdowała się w budynku przy ul. Polnej 8 (obecnie ul. Waryńskiego). Budynek ten w czasie okupacji znajdował się na terenie getta. Po wojnie przez pewien czas mieścił się w nim internat pielęgniarek.

  Do szkoły wchodziło się przez furtkę w wysokiej drewnianej bramie, a dalej przez drzwi w bocznej ścianie. Na parterze od ulicy była sala gimnastyczna (wówczas wydawała mi się ogromna), a bliżej wejścia szatnia i mała klasa. Przez salę gimnastyczną przechodziło się do łącznika i bocznego skrzydła.

  Na parterze mieszkał woźny z rodziną, a na piętrze kierowniczka szkoły pani Zofia Szmidtówna. Przez pewien okres, w łączniku żona pana woźnego wydawała uczniom kawę na dużej przerwie, którą przygotowywała we własnej kuchni.

  Na piętrze znajdował się pokój nauczycielski, w którym przechowywane były również mapy, tabele i inne pomoce naukowe. Wydaje mi się również, że stały tam także szafy z książkami ze szkolnej biblioteki. Były to książki stare, używane, ale dzięki opiece nauczycieli naprawiane i oprawiane. Uczennice ze starszych klas pomagały przy zmianie zniszczonych okładek.

  Podwórko szkolne było brukowane, z wyjątkiem boiska, na którym grałyśmy w siatkówkę i dwa ognie na lekcjach gimnastyki. Po zmianie kierownictwa szkoła uzyskała dodatkowy teren poza boiskiem, w tym miejscu powstał uczniowski ogródek, gdzie na kilku zagonkach uczniowie w ramach lekcji botaniki uprawiali sałatę, szczypiorek, marchew, pietruszkę i buraczki oraz koper.

  W każdej klasie nad tablicą wisiały portrety prezydenta Ignacego Mościckiego i Józefa Piłsudskiego. Wyżej między portretami wisiał krzyż. Po śmierci Józefa Piłsudskiego w miejsce jego portretu został umieszczony portret marszałka Edwarda Rydza Śmigłego.

 Wyposażenie szkoły było skromne. W sali gimnastycznej leżał tylko materac i stał koń drewniany, przez który skakałyśmy, później doszły drabinki na bocznej ścianie. Znajdował się tu też podest, w czasie lekcji oparty o ścianę, zaś podczas szkolnych występów służył jako podium. W klasach stały dwuosobowe ławki. Na pulpitach pośrodku znajdował się otwór na kałamarz z atramentem oraz wyżłobione miejsca na obsadki i ołówki.

  W szkole organizowano akademie z okazji imienin prezydenta, marszałka oraz świąt państwowych 3 maja i 11 listopada. W czasie tych uroczystości śpiewał chór prowadzony przez nauczycielkę śpiewu. Przez jakiś czas nauczycielką śpiewu była Zofia Frankiewicz, jedna z sióstr założycielek szkoły muzycznej w Białymstoku. Uczennice śpiewały pieśni patriotyczne, deklamowały wiersze, wystawiały różne przedstawienia. Po Bożym Narodzeniu zawsze przygotowywane były jasełka. W mojej pamięci z pierwszych lat nauki zachowały się uroczystości z pogrzebu marszałka Józefa Piłsudskiego.

  Byłam wówczas uczennicą trzeciej klasy. Zebraliśmy się w sali gimnastycznej i w wielkim napięciu i powadze wysłuchaliśmy przez głośnik transmisji z Krakowa. Do dzisiaj pamiętam tamtą atmosferę i przejmujący głos bijącego dzwonu Zygmunta z Wawelu. Po śmierci marszałka jeszcze długo wisiały jego portrety przepasane czarnymi szarfami.

  Przy szkole w latach 30. Powstała drużyna harcerska nr 17. Moja starsza siostra Regina była w niej zastępową, a w naszym domu odbywały się przygotowania hymnu tej drużyny. Do szkoły uczęszczało wiele Żydówek oraz dzieci wyznania prawosławnego, ale nie przypominam sobie, aby w ciągu siedmiu lat mojej nauki zdarzyły się jakiekolwiek incydenty. Wyznanie, a także pochodzenie w żaden sposób nie wpływało na kontakty między uczennicami. Rywalizowałyśmy tylko o oceny.

  Żadna z uczennic się nie wyróżniała, wszystkich obowiązywały jednakowe czarne fartuszki z białymi kołnierzykami. W szkole uczono nas nie tylko wiedzy, ale także patriotyzmu i rzetelności oraz codziennej kultury i praktycznych umiejętności. Na lekcjach przedmiotu roboty ręczne wyszywałyśmy serwetki do śniadań, przed Bożym Narodzeniem wykonywałyśmy ozdoby na szkolną choinkę - jeżyki, bombki z bibułki oraz łańcuchy.

  W szkole powszechnej nr 12 pracowali wspaniali nauczyciele, którzy potrafili nie tylko przekazać nam rzetelną wiedzę, ale i rozwijać nasze zainteresowania. Zachowałam wszystkich we wdzięcznej pamięci i do dzisiaj wspominam z wielkim sentymentem.


Alicja Zielińska

W podstawówce Sowieci skasowali Boże Narodzenie

 

    Pewnie to jedyny taki dokument oświatowy: dziennik lekcyjny na rok szkolny 1939/40 z Publicznej Szkoły Powszechnej z polskim językiem nauczania, mieszczącej się w Białymstoku przy ul. Piłsudskiego 46. W 1933 r. nosiła ona nr 15.

  Zacznijmy przeglądać dziennik od części drugiej, czyli rejestru uczniów i wykazu uczestnictwa. Ogółem jest 35 wpisów osobowych ułożonych według alfabetu (od Ryszarda Barcewicza do Władysława Zuzdy) i cztery nazwiska dopisane później. Wśród tych ostatnich znaleźli się Henryka Szczerbinka urodzona na Kamczatce (córka kelnera) a zamieszkała przy Kochanowskiego 16 oraz Hersz Górski z Warszawy (syn stolarza), uciekinier spod okupacji niemieckiej.

  Z innych uczniów ze względu na zawód rodziców chciałbym wyróżnić: braci przyrodnich Jerzego i Stefana Czyblisów z ul. Młynowej 57 (ojcowie to stolarz i kolejarz), Zdzisława Ignaciuka z Artyleryjskiej 15 (rodzice stolarz i sklepikarka), Szeję Kapinos (szofer), Wandę Krzywińską z Bydgoskiej 7 (malarz pokojowy), Bohdana Kozłowskiego z Kochanowskiego 1 (emerytowany kolejarz), Brajnę Miedrowicz z Kupieckiej 1 (stolarz), Julę Nagdyman z Sosnowej 25 (piekarz), Weronikę Skreczko z Mazowieckiej 5 (bednarz), Piotra Szymulewicza z Kozłowej 5 (technik budowlany), Wierę Siergiej z Bema 103 (tapicer), Jerzego Ulwerę z ul. Czwartaków 2 (podoficer zawodowy), Janinę Wagner ze Szpitalnej 20 (rzeźnik). Ponadto przy rodzicach widniały określenia: robotnik fabryczny (4 osoby) i sezonowy (2), wyrobnica bez pracy (2), dozorca (2), rolnik z kolonii Zawady.

  Aż dziesięcioro dzieci pozostawało w Miejskim Zakładzie Opiekuńczym, który mieścił się blisko, bo przy ulicy Dąbrowskiego 10. Ta statystyka potwierdza, że przedwojenny Białystok był miastem z rozległymi obszarami biedy, trapionym przez kryzysy.

  Wyznawcy mojżeszowi stanowili ponad 15 proc. społeczności uczniowskiej klasy III b (6 uczniaków), a prawosławni ok. 5 proc. (dwie uczennice, w tym jedna podała jako język ojczysty - białoruski). Kilkoro uczących się zmieniło szkoły i ta uwaga dotyczy głównie młodych Żydów. Widać jeszcze jedną prawidłowość, im wyższy status zawodowy rodziców, tym lepsza była frekwencja (obecność) w szkole córek i synów.

  Lekturę fascynującą stanowi część pierwsza dziennika, czyli podział materiału nauczania na miesiące. Nauka w szkole rozpoczęła się 28 września, na religii od różańca i składu apostolskiego, na języku polskim od wspomnień wakacyjnych oraz ćwiczeń w mówieniu i czytaniu, na geografii od adresów szkoły i uczniów oraz od stron świata, a na matematyce od powtórzenia dodawania i odejmowania w zakresie 100.

   Ponadto przeprowadzano zajęcia z rysunków, zajęć praktycznych i śpiewu. W listopadzie nie wspomniano już o odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, zaś w tekstach grudniowych nie padło słowo o Bożym Narodzeniu. Obowiązywały jednak nadal stare podręczniki, pozostawały te same panie nauczycielki. Wpisy w poszczególnych dniach pokazują, jak stopniowo wprowadzano "treści postępowe". Na lekcjach śpiewu pierwszym zwiastunem zmian stała się piosenka o rzemieślnikach, po niej o furmanie.

  6 listopada 1939 r. dzieci były w kinie, a w dniu następnym widnieje wpis w dzienniku: "Obchód 22 rocznicy wybuchu rewolucji październikowej" (jeszcze z małych liter!). Po tak silnych wrażeniach 8 listopada miał miejsce jedynie poranek dla młodszych dzieci. 16 listopada odbyła się ostatnia lekcja religii z tematem "Nadanie 10-ciu przykazań", natomiast dnia 29 tegoż miesiąca rozpoczęto nauczanie języka rosyjskiego.

  Grudzień przyniósł nasilenie zmian. Już pierwszego dnia na lekcji języka polskiego odbyła się "pogadanka o towarzyszu Kirowie w rocznicę śmierci". A 5 grudnia, we wtorek, cała szkoła święciła 3-letnią rocznicę Konstytucji Stalinowskiej. Domyślać się można, jak wielkie to było przeżycie dla nauczycieli, bo uczniowie mogli pomyśleć, że słuchają bajki zza siedmiu mórz i gór. Blado w tym kontekście musiała wypaść lekcja biologii (8 XII) z tematem "Jak wyrabiamy masło. Wskazówki higieniczne". Właściwie, to należało wziąć temat "Jak odzwyczaić się od jedzenia masła w warunkach budowy socjalizmu".

  Podobnie perwersyjnie prezentowały się kolejne tematy o dostarczaniu do miasta mięsa, cukru, herbaty i kawy. Wprawdzie jeszcze większość rodziców mogła mieć zapasy żywności, ale już należało szkolić wszystkich w staniu w kolejkach.

  21 grudnia odbyła się akademia z okazji urodzin towarzysza Stalina, dzień następny też świętowano, a 23 grudnia ogłoszono wakacje zimowe, które miały trwać do 10 stycznia 1940 r. Wcześniej, bo 5 grudnia 1939 r. wyjechał z Białegostoku uczeń Jerzy Ulwera, syn podoficera zawodowego. Pierwszą masową wywózkę NKWD przełożyło na czas nieco późniejszy, bo nie zdążono zebrać wagonów. Zima szalała, "wyzwoliciele" jeszcze bardziej.


Adam Czesław Dobroński 

Powojenna wędrówka do ulicy Polnej

    Najpierw pojawili się w Białymstoku mieszkańcy, którzy obawiając się ciężkich walk w mieście, ewakuowali się w czerwcu i lipcu 1944 r. Z głębokiego ukrycia wyszły na wolność osoby ukrywające się przed represjami niemieckimi.

  Pojawili się także zbrojni z lasów, ci jednak nie za długo zabawili w mieście, w którym panoszyli się Sowieci i powstawały struktury UB. Czekano na wywiezionych na wschód oraz więźniów obozów koncentracyjnych i jenieckich. Czekano z nadzieją, nawet jeśli nie dali znaku życia przez lata. Coraz liczniej docierali do miasta i mieszkańcy z terenu w nadziei na poprawę warunków życia, zrobienie kariery.

  Osobliwą społeczność stanowili tak zwani repatrianci. Tak zwani, bo przecież nie wracali w strony rodzinne, a swoich ojcowizn nie porzucili z dobrej woli. To Polska odsunęła się od nich, nowy bieg granicy sprawił, że znaleźli się w republikach sowieckich.

  Za dobrze pamiętali z lat 1939 - 1941 jak smakuje życie w "czerwonym raju" i wiedzieli, że mogą wkrótce znaleźć się w tajgach Sybiru lub w stepach Kazachstanu. Ze łzami w oczach, z garścią ziemi w woreczku pakowali się ze skromnym dobytkiem do wagonów. A wcześniej musieli pokonać rozliczne przeszkody stawiane im przez władze miejscowe.

  Prawdę mówiąc, nie wszystkich ucieszyli "Józki zza Buga", jak niekiedy nazywano repatriantów. A ci rekrutowali się z bardzo różnych środowisk, nie tylko z wiosek, zaścianków, miasteczek. Mój rozmówca - Janusz Władyczański - wciąż dokumentuje losy swojej ziemiańskiej rodziny, wpisanej mocno w dzieje południowego Podlasia.

  Miał 8 lat, przyjechał do Białegostoku z matką Michaliną z Narewskich, młodszym bratem Zbigniewem i ciocią Marią; ojciec Stanisław był jeszcze na Syberii. Wysiedli z wagonu towos (towarowo-osobowego) na białostockim dworcu w chłodny poranek 12 kwietnia 1946 r. Pan Samsonowicz (miał sklep z bronią w Wołkowysku) zabrał ich furmanką do siedziby Państwowego Urzędu Repatriacyjnego przy ul. Polnej (obecnie Waryńskiego) 6. Mieli ze sobą węzełki z ubraniami i drobnym sprzętem domowym, samowar, krzesełko dla dziecka, aparat fotograficzny i zdjęcia przemycone mimo rewizji dokonanej przez "milicjonerów".

  Dom przy Polnej 6 był piętrowy, otynkowany, z wąskimi schodami wewnątrz. Władyczańscy zamieszkali na piętrze, do pokoi wchodziło się z długiego i ciemnego korytarza. W mieszkaniu nr 8, o powierzchni około 15 mkw. ulokowała się nadto rodzina Machnaczów (matka, córka, syn) i Rumunka, a do wspólnego użytkowania służyły ubikacja i zlew. Na noc rozkładano więc brezentowe łóżka. Z czasem mieszkańców ubywało.

   Władyczańscy przetrwali tu kilka lat, do momentu otrzymania lokalu przy Sienkiewicza 28. Początkowo jadano wspólne posiłki, pysznie smakowała zwłaszcza grochówka. Korzystano z pomocy "cioci UNRY". Dzieci czekały na przyjazd samochodu z amerykańskim wojskowym, który wsypywał im cukierki w wyciągnięte ręce, dodawał ołówki z gumkami i budzące zazdrość "koło-zeszyty". Smakowały granulowane witaminy, czego na pewno nie można było powiedzieć o tranie. Pewnie zabrzmi to śmiesznie, ale popularność zdobyły konserwy z koniny w charakterystycznych wysokich puszkach. Czy zresztą wypadało marudzić, skoro bieda gnieździła się w każdym zakątku?

  Zaradna pani Władyczańska podjęła się opieki nad dzieckiem innego lokatora z Polnej 6 - pana Starskiego, rodem z Wileńszczyzny. Notabene, to on pomógł załatwić dowody polskości dla Stanisława Władyczańskiego, bez których senior rodziny nie mógłby dołączyć w 1948 r. do najbliższych.

  Rejon okolony ulicami: Lipowa, Polna, Częstochowska mocno ucierpiał w latach wojny i okupacji. Najwięcej było gruzów, pustka sięgała ku Białce, obejmując tereny po spalonym getcie. Ocalały pojedyncze domy i drzewa, szybko wyrosła trawa i chwasty. Ktoś chował świnkę, inni króliki, kozę, a kury miały dużo swobody.

  Z czasem uruchomiono w pobliżu szkołę nr 12, gdzie dyrektorował Józef Buras, religii uczył ks. Zawadzki, a wśród ulubionych pań była Jadwiga Oksimowicz. Chłopacy wyszukiwali z ruin różne cudeńka, grali w klipę, ganiali z kółkiem, stukali monetami (trafiały się srebrne) w cegły murów. Wprawdzie widniały napisy "Min niet", ale trzeba było strzec się niewypałów, a kolega pana Janusza przyniósł do klasy rewolwer.

  Groźnie bywało - z zupełnie innych powodów - podczas zjazdu sankami oraz na łyżwach ze stoków wzgórza św. Rocha. Między Częstochowską i Nowym Światem przez pewien czas kwaterowali żołnierze polscy, wieczorem zza płotu dobiegał mocny śpiew "Wszystkie nasze dzienne sprawy". W pobliżu długo stał samochód z demobilu. Zakupy robiło się u Stuligisa (Polna 1) i Surgiły (Lipowa), Skulbin uruchomił wyrób świec.


Adam Czesław Dobroński

Zaduszki

 


Tylko w Kronice Białostockiej Prof. Adam Cz. Dobroński prowadzi cykl historyczny : „Przeglądając  szuflady” ( 14 )                               

   Zdjęcie jest poprzedzające wojnę, temat nawiązujący do dni. Ten kondukt katolicki wyszedł z fary, którego okna są widoczne w tle i skrętu w ul. Sienkiewicza. Może odprowadzano śp. pedagoga, bo wartości zgromadziło się młodzieży. 

   Na rogu, na stacji trafo, wisi reklama granego w kinie „Gryf”, ale żałobnicy byli z powodu zajęci wspomnianeniem osoby odprowadzanej na miejsce wiecznego spoczynku, jej życia, okoliczności śmierci. Musieli też patrzeć pod nogi, przede wszystkim niesieni i wiązać, młodzian trzymający krzyż. Ci na mapie znajdują się w ruchu Wygody, daleka droga przed nimi. Nie widać karawanu, może już samochodowego. Przed i pochodzący Białystok miał na taki typość wspaniały pojazd na kołach z hamulcami, resorowany, z funkcjami się wyposażeniemi. Do tego para koni i woźnica w uniformie. Czy zawsze trzeźwy?

   Do osiemdziesiątych XIX stulecia cmentarze są dostępne blisko świątyń, a następnie zamykają stare nekropolie: katolicką na wzgórzu św. Rocha, mojżeszową (cmentarz rabinacki) za ul. Suraską - niegdyś Surażską (park przy ul. K. Kalinowskiego), prawosławną na wzgórzu św. Marii Magdaleny i niedaleko od nieewangelickiej. Zmieniały się zwyczaje, stroje i pieśni żałobne. Najgłośniejsze były pogrzeby żydowskie z płaczkami. Najwięcej osób znalezionych na chodnikach, gdy powiadomiono pogrzeb osoby wartości zasłużonej (pogrzeb z orkiestrą i honorową asystą), lubianej, ale także ofiar tragicznego zdarzenia. Pogrzeby w mieście to i wydarzenie. Przede wszystkim jednak objęty prawem do rozważenia o ziemskim bytowaniu i życiu po życiu. 

   Na wioskach powstałych, na Podlasiu długo utrzymywał się zwyczaj nocnego czuwania ze śpiewami w izbie przy trumnie, a przy wyprowadzaniu stukania trumną o ścianę domu (drzwi), co symbolem jest pamięć pożegnanie się zmarłego z miejsca jego ziemskiego bytowania. Potem trumnę do krzyża na skraju zabudowy, tu odprawiano o dostęp z sąsiadów i wieziono truchło do kościoła. Jeśli odległość była duża, to na noc wstawiano trumnę do kaplicy, dzwonnicy. W miastach z jeszcze innym trumnę odpadch od bramy cmentarnej lub kaplicy do grobu. Pamiętam, że dostąpiłem tego zaszczytu, gdy zmarł mój mistrz uniwersytecki. Odrębny atak, chwytający przemoc, do rozmowy w sieci lub nad mogiłą. Żydzi czytają następnie teksty sławiące zmarłych, które są następnymi bliskimi rodzinami. 

  Długotrwałe zdarzenia o rzeczywistych zdarzeniach. Sańka z ulicy Sosnowej odnotował we wspomnieniach jak przy zużyciu trumy z pięterka płatnego mokrego śniegu spadł księdzu za kołnierz, a drugi zakrył mu oczy. Podchmieleni mężczyźni trumnę zaczęli chichotać, trumna spadła na schody i podcięła nogi przywódcowi. Ciągu tej tragifarsy nie opowiem, ale gdy kondukt znaleziony na cmentarzu, to „… gapie ze zgorszeniem spojrzenia, jak co i raz, któryś z żałobników wybuchał śmiechem”.  

   Pozostańmy w nastroju smutku i zadumy. Przed nami dzień Wszystkich Świętych, gdy ożywają cmentarze, płoną znicze, wytwarzają na grobach chryzantemy. Zapamiętaj io grobach osamotnionych, szczególnie o mogiłach żołnierskich. Tam prowadził nas ojciec, zapalaliśmy małe metalowe kapsle. W tym roku wolnym są i Zaduszki, dzień 2 listopada. W głównej alei dziedzicy okutane w chusty babule i dziadkowie. Dawało im się pieniążki i mówiło imię zmarłego, a oni odmówili leczeniaśki. Zróbmy to sami z powagą.

 

Adam Czesław Dobroński

Wybuch w gimnazjum, bomba na podwórku

    Byłoby pogodne niedzielne popołudnie, 24 czerwca 1923 roku. O tej porze, po Lipowej zawsze przechadzał się tłumek białostoczan. Kilka minut po 17 nagle na ulicy zaroiło się od policji i wojska. Momentalnie wśród przechodniów rozprzestrzeniła się zatrważająca wiadomość. W podwórzu powiatowej Komendy, mieszczącej się w stylowej kamieniczce ozdobionej kariatydami, znajdź bombę

  był „wielkich rozmiarów” i na szczęście „z niewyjaśnionych przyczyn, niezależnie od wystąpienia wybuchu, który nie eksplodował”. Przybyli na miejscu starosta i komendant policji zarządzili ostrożne przewiezienie bomby do „miejscowego arsenału artylerii”. Zebrany wokół tłumu jeszcze długo rozprawiał, co przez zagrożenie się stało, gdyby bomba jednak wybuchła. Po kilku dniach białostoczan zelektryzowała powieść, że tej samej niedzieli, występuje bomba znaleziona w PKU w Częstochowie. Ciekawe. Pomimo interwencji policji nie udało się schwycić sprawców zamachu.

  Całkiem inna pirotechniczna historia wydarzyła się w 1924 roku. W tym przypadku, który dotyczy oceny Druskina, które są sprawdzane przy ulicy Szlacheckiej, w jednym z gimnazjów wprowadzonych na lekcji. Początkowa wersja głosiła, że ​​była to fizyka. Później nastąpił, że był to „gabinet fizyczny”, ale lekcja była z chemii. Mniejsza o to. Był wieczór.

  Nauczyciel, profesor Friede zdecydował zademonstrować jeden z elementów doświadczenia. Zgromadzeni wokół katedry z uwagą obserwowaną jak chemik skrzętnie mieszani wysypywani ze szklanych elementów. Już wcześniej doszło do zakończenia eksperymentu, gdy nastąpiło uruchomienie silnego wybuchu. „Eksplozja była tak wielka, że ​​okna w oknach wypadły z ram, a urządzenia leżące na stole zostały rozrzucone po całym sali”.

  Kłęby dymu "pogrążyły oszołomionych uczniów w jakieś przedpiekle, z których szukali określone w panicznym popłochu". Jeden z chłopców, Amiel, został dotkliwie poparzony. Groziła mu nawet utrata wzroku. Tylko natychmiastowej awarii, białostockiego okulisty, doktora Borysa Pinesa, nie został okaleczony na całe życie. Dyrektor szkół W. Oszkowski zamyka zbagatel zamknąć całe zajście. Tłumaczył, że było więcej zagrożenia niż zagrożenie, i że Amielowi nic się nie stało. W wydanym oświadczeniu stwierdzono nawet, że w szkole nie przeprowadzono żadnych dodatkowych doświadczeń z gazami, więc znaczenie jednego wybuchu. Tak pogrążając się w kompromitujących go analizach, dyrektor utwierdził tylko obawy, że groziło im ogromne niebezpieczeństwo.

  Ale prawdziwe bombardowanie urządził w Białymstoku Franciszek Gilewski. Był ślusarzem. Zakład swój miał przy Dąbrowskiego 2, w podwórzu. W czwartek 17 czerwca 1926 roku przywieziono mu 5 dużych beczek z ocynkowanej blachy. Dotychczasowe Monopolu Spirytusowego i wymaga pilnej naprawy. Były dziurawe.

  Następnego dnia Gilewski od rana został zabrany za monopolowe beczki. „Zaczął nagrzewać je w celu lutowania dziur przy pomocy tak zwanego aparatu Schweitz”. Nie pomyślałem przy tym, że w beczkach mogą być jeszcze pozostałości spirytusu. Te pod kontrolą temperatury zamieniły się w gaz, który jest w regulacji ogrzewania zapłonu. pierwsza znienacka wybuchła pierwsza beczka. Rozerwało ją tak nieszczęśliwie, że jej kawałki raniły mieszczący się w zakładzie dziewiętnastowiecznym rozkładu.

  Zanim ktoś dowiedział się, co się dzieje, eksplodowała druga beczka. W niej gazy wyrwał się denko, a reszta cylindra rakieta z następczą konkurencyjną pofrunęła w niebo. Przeleciała ponad piętrowa kamienica i wyrżnęła w sam środek podwórza Powiatowej Komendy Uzupełnień przy Lipowej. Cudem, w ostatniej chwili, Gilewski pojawił się zepchnąć z trzema kolejnymi beczkami, które już pojawiły się w przypadku ostrzału okolicy.

  Szlachecka, Dąbrowskiego, Lipowa, do wszystkiego o rzut beretem. Gdyby to był taki białostocki bombowy trójkątny bermudzki. Dobrze, że mamy Planty. Jest gdzie pospacerować. Tu podstawowe beczka człowieka na widok nie spadnie.


Andrzej Lechowski

Bracia Szajkowscy

   Przedwojenni przestępcy białostoccy rozpoczynali swój proces zazwyczaj w wyróżniającym się wieku. Im wcześniejszy start, tym dłuższa, złodziejska kariera, urozmaicona ponownie aresztami i więzieniem. Tak też zacząłem i Jan Moroz .

  Po raz pierwszy kroniki kryminalne w białostockich gazetach wpadkę 17-letniego Jana Moroza (używany przez agenta Piłaszewicza) odnotowały w innym 1922 roku. Jako początek kieszonkowca nie udało się wykraść portmonetki z futra jego pewnegomościa w pobliżu hotelu Ritz. upadł. był sprawą nieduża, do wyroku symbolicznego.

  W roku dźwiękowym było już poważnej. Włamanie przy ul. Siennej. Chaim Birtas, właściciel mieszkania, wówczas stracił 3 miliony marek i miał do tego wypadku z przedziurawionym dachem przez młodych złodziejaszków.

  Na początku mołojeckiej sławy Jan Moroz nie stronił też od ulicznych awantur i bijatyk. W 1925 roku wraz z kompletnymi, którzy też, jak i on, dobrze operowali sprężynowcem, porżnął na ul. Suraskiej kilku okolicznych alfonsiaków, występujących w jego przypadku, nazbyt wyzywających. Dla ofiar nożowników szpitala, dla Moroza kolejnego aresztu.

  Na dobre jednak rozkręcił się Jan Moroz vel Piłaszewicz w połowie lat 30. Ciągle kradł w mieście i jego okolicach. Sięgał co do zamożniejszych kieszeni, jak i okradał prywatne mieszkania. 

  Był też bardzo bezczelny wobec stróżów prawa, którzy go od czasu do czasu dopadali. Jesienią 1935 roku, kiedy eskorta policyjna doprowadziła go z aresztu na ulicę Mickiewicza, jeszcze na korytarzu gmachu sądowego udało się skutecznie naubliżać starszemu posterunkowemu Łapińskiemu. Dostał za trzy miesiące odsiadki.

  Późną zimą 1935 roku Moroz wybrał się na gościnne występy do Sokółki. Musiałem się przewietrzyć po określonej dla niego przychylnej atmosferze w Białymstoku. Trafił tam na rynku na rynku finansowego klienta. Łup wynosił 300 zł. 

  Do domu nie wraca autobusem, lecz za 30 złociaszów wynajął taksówkę. Okradziony wieśniak szybko jednak powiadomił o swoim stracie sokólski posterunek. Przed samym miastem białostocka policja zatrzymana przez środek transportu złodzieja. Piłaszewicz trafił ponownie za kratki. Jako niepoprawny recydywista dostał dwa lata. Powitało go więzienie w Brześciu Litewskim.

  Pod celą Janek Moroz nie wytrzymywał długo. Na początku maja 1937 roku przy nadarzającej się okazji dać drapakę. Po powrocie w rodzinne kąty. Teraz dopiero udostępnianie koncertu złodziejskich. W ciągu następnego dnia, na przełomie maja i czerwca, z grupką pomagierów ponad 20 włamań i kradzieży kieszonkowych.

  Przypomnijmy tylko najważniejsze ofiary zuchwałego oprycha i jego spółki oraz poniesione przez nie straty. Wykaz dokonany przez zastosowanie śledczą, a określony w „Dzienniku Białostockim” przez dziennikarza, który został wykonany w wydaniu krytycznym kryminalnymi był bardzo szczegółowy. Najpierw Rywka Jonatanson z ul. Mazowieckiej straciła futro karakułowe za 2000 zł, później Jan Nartowicz został pozbawiony złotego zegarka - wartość 50 zł. 

  Dalej następowały kradzieże luksusowej odzieży i futer, garniturów, kużuchów, ale też frażetów, zegarków, papierosów i większych ilości czekolady. Chona Luksenberg z Kilińskiego straciła nawet swoje wieczne pióro ze złotą stalówką.

  Oczywiście poza wartościowymi przedmiotami przestępców interesowała też gotówka. Uzbierało się tego w sumie około 6 tys. złote.

  Noga szajce Moroza-Piłaszewicza powinęła się dopiero na relaksowym odpuście w Niewodnicy. Obrobili oni tam północną kieszeń. Zostali jednak rozpoznani i skutecznie zneutralizowani przez rozzłoszczonych włościan, którzy nie darowali swoich szkód. Oddali rzezimieszków w rękach policji. Kto mógłby się zamknąć w procesie finałowym.

  W połowie lutego 1938 roku przed Sądem Okręgowym w Białymstoku ogłoszono wyrok w sprawie złodziejskiej spółki Jana Moroza. Trybunał Sprawiedliwości K. Gielniowski wyliczył sześć paragrafów kodeksu karnego, pod który podpadali. Jan Moroz-Piłaszewicz jako zatwardziały recydywista dostał aż siedem i pół roku więzienia. Wybuch II wojny prawnej i zajęcie Białegostoku przez Sowietów przerwało mu bezpiecznie tę odsiadkę.


Włodzimierz Jarmolik

Rozstanie z " duchą "

   Przedwojenny ,autentyczny dorożkarz Hone Sybirski oprowadza po ulicach i zaułkach dawnego Białegostoku.

   Życie codzienne przedwojennego Białegostoku to zdecydowanej większości z nas temat mocno odległy i egzotyczny. Wystarczy posłuchać zyjących jeszcze białostoczan albo tez poczytać wspomnienia. Tymczasem , jeśli ktoś baczniej się przyjrzy się zdarzeniom i problemom z lat 20 i 30  , którymi żyło miasto i jego mieszkańcy ,stwierdzi zadziwiajacy fakt - historia sie powtarza !

   Wieleówczesnych spraw i zwyczajowych  scenek pasuje jak ulał do naszej codzienności.  Ażeby to właśnie udowodnić , proponuję Sz. Czytelnikom cykl róznych historii rozgrywających się na bruku białostockim dobre dziesiatki lat temy . Prosze czytać i porównywać . 

   Stałym przewodnikiem Państwa po ulicach i zaułkach dawnego Białegostoku będzie autentyczny przedwojenny dorożkarz Hone Sybirski . Urodził się on gdzieś w połowie XIX wieku, zaś swoją dorożkarską profesją zaczął trudnić sie pod koniec tego stulecia. Twierdził przy tym ,że na kozioł siadł równocześnie z carem Mikołajem II . Ten ostatni bowiem właśnie w 1894 r. obja tron Cesarstwa Rosyjskiego. 

   Kiedy po I  wojnie światowej Białystok znalazł się wreszcie w niepodległej Polsce , Sybirski był już 70 - letnim " izwozczykiem" o ogromnym doświadczeniu zyciowym. Przetrwał kilku imperatorów , pogromy Żydów ,okupację niemiecką i rewolucję bolszewicką. Nieodmiennie jezdził dorożką nr. 1 po Białymstoku ,a ze swojego kozła widział wiele, a słyszał jeszcze więcej. Zmarł w 1936 r w wieku  88 lat jako senior białostockiego rodu dorożkarskiego. jego liczni synowie bowiem jeszcze za życia ojca poszli w jego ślady i też wdrapali się na kozły.

   A oto pierwsza historia związana zresztą bezpośrednio z naszym ciceronie - Hone Sybirskiem.  W 1923 r władze miejskie Białegostoku na gwałt zaczęłu poprawiać wygląd miasta. Główne hasło brzmiało - zerwać całkowicie z duchem rosyjskim ,który nadal jeszcze uparcie krązył po miejscowych urzędach , sklepach i ulicach, Dorożkarzom polecono więc zmienić charakterystyczną rosyjską uprząż z tzw. "duchą" , na wzór krakowski. 

 

  Mistrzowie bata opierali się jednak jak mogli. Tłumaczyli przede wszystkim , że nowa uprzaż jest bardzo droga ( był to rok ogromnej inflacji)  i niewygodna dla koni. Starostwo i Komenda Policji aż trzykrotnie przekładały termin wprowadzenia zmian , w końcu jednak twardo stanęły na swoim.  jedyne co w tym czasie wytargowali białostoccy dorozkarze , to rezygnację z obowiązkowej liberii z granatowego sukna. Mieli nadal powozić w dowolnym odzieniu, obowiazywała ich tylko jednakowa czapka z ceraty.

   Sybirski ,który także nie specjalnie kwapił się do nowych zasad jazdy , zmobilizował grupę dorozkarzy i poszli razem wyżalić się redakcji " Dziennika Białostockiego " . Mówił oczywiście głównie dorożkarz nr. 1 . Jego słowa znalazły sie na drugi dzień (16 września) na łamach gazety. 

   " Bieda - powiedział p. Sibirski - od 29 lat jestem dorożkarzem, a dziś na paczkę papierosów nie zarabiam za kurs jazdy ( jeden kurs kosztował wówczas ok. 5 tys, marek )  Uprząż kupić to miliony,konia podkuć setki tysięcy i gdzie tu człowiek może mysleć o liberii. Brzydko , bo brzydko jak człowiek siedzi na koźle , przed nim worek z sieczką albo sianem ,ale trudno , wszystko pomalutku. Zarabia człowiek mało, a tu i na siebie i na rodzine , a i na konia potrzeba. A protokoły , które policja lubi pisać - to za co płacić "

   Pomimo skarg dorozkarze białostoccy musieli w końcu zmienić uprząż rosyjską na krakowską. Nastapiło to z dniem 1 października 1923 r. Tym , którzy ociągali się policja wlepiała wysokie kary i zabierała prawo jazdy. Życie zaś toczyło się dalej. 


Jan Molik

Nocny kurs dorożkarza - Za 30 groszy

   Godzina pierwsza w nocy. Mam iść na dworzec , aby wrzucić list do wagonu pocztowego. Na chodniku ulicy Marszałka Piłsudskiego , od  Kupieckiej do  kina "Modern" pełno jeszcze spacerowiczów.  Dochodzę do rogu ul. Nowy Świat, Przejeżdżający powolnie dorożkarz , widząc na chodniku szybko idącego niemal biegnącego jegomościa z dużymi pakunkami w rękach woła : Siadaj  pan na dorożkę, zawiozę na dworzec ... dasz  pan 50 groszy...

  Kandydat na pasażera, nie odwracając się nawet do wołającego dorożkarza , kiwa tylko przecząco głową : nie ma zamiaru wydać pół złotego. Dorożkarz nie daje jednak za wygraną: Siadaj pan zawiozę za 40  groszy. Jegomość z pakami nie zwraca nawet uwagi na wołania dorożkarza.

  Dasz  pan 30 groszy i siadać. Zelówki zedrzesz pan za więcej. - Uginający się pod ciężarem pakunków osobnik widocznie jakiś handlarz małomiasteczkowy ,nawet nie odezwał się.

  Postanowiłem skorzystać z okazji i wsiadam do dorożki, uprzednio mówiąc dorożkarzowi ,że słyszałem rozmowę ,a więc dam mu 30 groszy za jazdę do dworca. Dryndziarz ścina batem, jedziemy... Nachylam się nieco  z siedzenia i wołam: 

- Jak się panu opłaca jechać w nocy za 30 groszy do dworca, przecież konia zmęczy  pan za złotówkę ! - I tak musze jechać na dworzec, bo zaraz kilka pociągów przyjeżdża ,może da się coś zarobić. W mieście mogą stać całą noc i ani złamanego feniga do domu nie zawiozą. Często bywa ,że idąc na dworzec, nie ma amatora nawet na 20 groszową jazdę.

 - Jak  Bóg da. Jak niema kogo wieść, o trzeciej jadę z powrotem na pusto do miasta... Złapie się jakiegoś zawianego gościa, co z knajpy wyłazi. Na takim facecie można dobrze zarobić, choć często bywa ,że taki wcale nie zapłaci... Nasz człowiek jednak takiemu nie daruje... niestety nocne awantury z dorożkarzami zdarzają się bardzo często.

- A dużo pan zarabia dziennie ? - Dużo znaczy 5 złotych, ale przeważnie i tego człowiek nie zarobi. Ale wyobraź pan sobie ,że z tego trzeba i konia - wspólnika interesu karmić i kobietę i dzieciaki. A tu jeszcze różne podatki jak  od kupca z człowieka ciągną, ale najgorzej z tymi protokołami. Jak tylko coś w dorożce nie w porządku, jak świeca w nocy niedobrze siepali, to od razu trzeba kary płacić - wtenczas i koń i rodzina muszą głodować.

  Czy zawsze był taki ciężki los dorożkarza ?  - Kiedyś jak wszystkim tak i nam było lepiej , jak tych  cholernych autobusów nie było , to się nawet nieźle zarabiało. Człowiek dobrze żył , dzieciaków, do szkoły posyłał , a w niedzielę świętował. Dziś tego nie ma.  Dojechaliśmy do dworca. Dorożka z której wysiadłem , zajęła ostatnie miejsce w długiej kolejce, oczekującej na nadejście najbliższego pociągu


Echo Białostockie 1935 r.

Śmierć dorożkarza

  Osiemnastego maja 1933 r. dwóch chłopców od krów znalazło zwłoki mężczyzny w dorożkarskim uniformie. Leżały one w zaroślach na siódmym kilometrze szosy Białystok - Zabłudów, na poboczu drogi. Na miejsce przybył naczelnik urzędu śledczego komisarz Łabiak, a wraz z nim ekipa doświadczonych wywiadowców. 

  Policję od dawna niepokoił wzrost napadów na dorożkarzy. Tym razem ofiarą zamachu padł Abram Blumsztajn z ulicy Cygańskiej, a powoził dorożką o numerze 141. Zginął od uderzenia tępym narzędziem. W kieszeniach dorożkarskiego płaszcza znaleziono 5 zł, co wykluczało zabójstwo na tle rabunkowym. Co zatem się stało? Koledzy widzieli Blumsztajna około drugiej w nocy przed dworcem. Podobno ktoś mu zaproponował jazdę za miasto, ale nie chciał zapłacić z góry. Chyba jednak udało się dojść do porozumienia. Inni dorożkarze zapamiętali, że o trzeciej Blumsztajn wiózł pasażera na tylnym siedzeniu. Policja podejrzewała, że klient nie miał pieniędzy i doszło do kłótni.

  Nie była to pierwsza ofiara śmiertelna, i niestety nie ostatnia. W 1927 r. na szosie między Białymstokiem a Wysokim Stoczkiem znaleziono zwłoki 17-letniego dorożkarza. Następnego roku strzał w tył głowy pozbawił życia Chaima Krukowskiego. W obu przypadkach sprawców wykryto i skazano. Czego chcieli mordercy? Chyba nie pieniędzy, bo dorożkarzom w Białymstoku wiodło się kiepsko. Taki Blumsztajn całe życie jeździł na cudzych dorożkach. Dopiero na 5 lat przed tragiczną śmiercią kupił sobie własną. Mimo to żył bardzo nędznie. Miał na utrzymaniu żonę, pięcioro dzieci, no i oczywiście konie.

  Do października 1923 r. białostoccy dorożkarze wyglądali jak przebierańcy. Każdy nosił odzież jaką chciał, albo raczej na jaką go było stać. Teraz władze miasta wydały polecenie, ażeby każdy dorożkarz miał obowiązkowo granatową liberię oraz okrągłą czapkę z ceraty, bo inaczej straci prawo jazdy. Jakby tego było mało, dorożki podlegały surowym przeglądom. Stanowiły przecież wizytówkę miasta. Sprawdzano oświetlenie, czystość, sprawność techniczną, a za najmniejsze uchybienia policja kropiła solidne mandaty.

  "Dziennik Białostocki" z 1935 r. opisał następującą scenkę z realiów miejskiego życia ulicznego. W kierunku dworca podąża obładowany pakunkami jegomość. - Siadaj pan, podwiozę za 60 groszy - woła jadący obok dorożkarz. Facet nie reaguje, biegnie dalej, choć już ledwo dyszy. - Podwiozę za 30 groszy - prawie prosi dorożkarz. Znowu nic. W ten sposób dorożkarz dojechał na dworzec na pusto. 

  A oto co przytrafiło się Mojżeszowi Pudryckiemu 9 stycznia 1936 r. Wiózł on z restauracji "Perskie Oko" mocno wstawionego sierżanta 42 pułku piechoty, Alojzego Malinowskiego. Kiedy dorożka dotarła na miejsce, pijany sierżant rzucił Pudryckiemu 50 groszy i wysiadł. Ten zaczął się domagać jeszcze 30 groszy. Malinowski tylko odburknął i poszedł w kierunku domu. Pudrycki ruszył za wojskowym z batem w ręku. No i nastąpiła kolejna tragedia. Trzy strzały pozbawiły życia dorożkarza.


Włodzimierz Jarmolik

Irena Białówna - taka właśnie była

   Całe szczęście, że nie zgodziła się zostać na Uniwersytecie Warszawskim i sama się zesłała na prowincję. Prawdopodobnie bez takiej decyzji setki białostoczan w ogóle by nie przeżyły.   Dziś o Doktor Irenie śpiewa nawet białostocki hiphopowiec. A Białystok zawdzięcza jej zbudowanie po wojnie niemal od podstaw lecznictwa pediatrycznego.

  Dla młodszych białostoczan Białówna to tylko patronka ulicy, na której leczą połamańców (chyba każdy w swoim życiu odwiedził ulokowaną na tej ulicy miejską poradnię ortopedyczno-urazową).

  Ale dla starszych mieszkańców Białegostoku to cicha bohaterka. Miejska Siłaczka. Albo – jak kto woli – Doktor Judym w spódnicy. By przeforsować wiele spraw, musiała być jednocześnie delikatna, twarda jak stal i kompetentna. I choć słowo „niezłomna” przez lata stało się jednym z tych wyświechtanych frazesów, które trącą patosem, to jednak nie da się od tego określenia uciec: Irena Białówna taka właśnie była.

  Czy to przed wojną w bolszewickiej Rosji, czy w piwnicach białostockiego gestapo w czasie okupacji, czy w kilku obozach koncentracyjnych, czy wreszcie znów w powojennym Białymstoku, który podnosił się z ruin i wszystko w nim trzeba organizować od podstaw. M.in. położnictwo, system opieki nad umierającymi niemowlętami, dziećmi i matkami.

   Ale nim Irena na swoje miejsce na ziemi wybierze Białystok, 27 lat wcześniej, w 1900 roku, przychodzi na świat kilka tysięcy dalej kilometrów na Wschód – w Carycynie (obecnie Wołgograd). Rodzice to polscy inteligenci, którzy zdecydowali się wyjechać aż tam w poszukiwaniu pracy. Ojciec, Józef Biały, jest inżynierem kolejnictwa, matka – Kazimiera z Kobylińskich – nauczycielką i społeczniczką. Irena rodzi się jako jedno z pięciorga dzieci.

  Gdy w Europie kończy się pierwsza wojna światowa, Irena pisze maturę w Jelcu (ówczesna gubernia orłowska) i zaczyna pracę jako przedszkolanka. Gdy na Kresach zaczyna się wojna polsko-bolszewicka, a Polacy bronią niepodległości, w 1920 roku Irena wstępuje na Wydział Lekarski Uniwersytetu w Woroneżu.Ale rodzina Białych się decyduje: wracamy do Polski. I wracają – w sierpniu 1921 roku.

  Irena postanawia zamieszkać w Warszawie. Zaczyna studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego i właściwie od początku wie (może bycie przedszkolanką przez półtora roku miało znaczenie?): chce się skupić na pediatrii. Jest tak chłonna wiedzy, zaangażowana i nieustająco pewna swojej decyzji, że jeszcze będąc na studiach, na IV roku, prowadzi studenckie koło pediatryczne w klinice kierowanej przez prof. Mieczysława Michałowicza.

  Nic dziwnego, że taką studentkę na uczelni zapamiętano. I miano co do niej plany. A jednak Białówna, już z dyplomem doktora wszech nauk lekarskich, uzyskanym w 1927 roku, wie, co chce dalej robić. Decyduje się zamieszkać w Białymstoku.

– Nie skorzystała z propozycji pracy na uczelni – podkreślają Mieczysław Sopek i Magdalena Szkudlarek, doktorzy nauk medycznych związani z Uniwersytetem Medycznym w Białymstoku, którzy przypominali Irenę Białównę w Medyku Białostockim z kwietnia 2012.Lekarka mogła zostać w stolicy, wybrała jednak pracę w prowincjonalnym mieście. I pozostała mu wierna do końca życia.

Dwie odważne kobiety

  Jest rok 1927, Białówna ma lat 27. I powoli, mozolnie, wręcz od podstaw zaczyna swoją pracę lekarza w mieście. Pracuje w szkołach podstawowych. W tzw. stacjach opieki nad niemowlętami. Jako wolontariuszka w szpitalu miejskim im. św. Rocha. Jako organizatorka letnich kolonii dla dzieci z rodzin biednych i patologicznych. Sprawdza, w jakich warunkach żyją, stara się pomóc. Największą biedotę leczy za darmo, dając jeszcze pieniądze na wykupienie leków.

   Na 9 miesięcy przed wybuchem II wojny światowej zaczyna pracować jako lekarz pediatra w Ubezpieczalni Społecznej w Białymstoku. Zawsze we właściwym miejscu, zawsze na posterunku. Właściwie to nigdy z niego nie zeszła. Kampania wrześniowa: to pod jej opieką w Białymstoku i okolicach funkcjonują punkty opatrunkowe PCK dla rannych mieszkańców i żołnierzy. Wkroczenie Sowietów i ich „porządki” w mieście: Białówna prowadzi oddział dziecięcy w szpitalu przy ul. Fabrycznej.

   AKCJA „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”

Białystok zajmują Niemcy i tworzą getto: Białówna wraz z innymi lekarzami ewakuuje chore dzieci na ul. Warszawską – szpital przy Fabrycznej znalazł się na terenie getta.

Okupacja niemiecka: Białówna wraz dr Anną Ellert starają się jak mogą, by zapewnić opiekę i leczenie wszystkim dzieciom, które tam trafią: polskim, żydowskim, i dzieciom obywateli ZSRR, które zgubiły się podczas wojennej zawieruchy.

  Obie kobiety wykazują się wielką odwagą: przy szpitalu nielegalnie tworzą zakład opiekuńczy dla maluchów, w którym ukrywają dzieci żydowskie. Dla dzieci powyżej trzech lat tworzą drugi, przy Sitarskiej. Jak dają radę? Nie wiadomo.

Pomaga wszędzie

  Ale Białównej to nie wystarcza. Angażuje się w konspirację, współpracuje z AK. Przyjmuje pseudonim „Bronka”. Tu też korzystają z jej zdolności przywódczych – jest szefową Wojskowej Służby Kobiet w Sztabie Obwodu AK w Białymstoku.

  Niestety, gestapo wpada na trop siatki w marcu 1942 roku. Jak szacuje Eugeniusz Bernacki w „Białostocczyźnie” z 1994 roku – aresztowano wówczas kilkadziesiąt osób, z których rozstrzelano około 60 osób. Białówna znalazła się wśród nielicznych, którym udało przeżyć. Siedzi pięć miesięcy w piwnicach białostockiego gestapo, potem trafia do miejscowego więzienia.  I tu też działa. Razem z innymi osadzonymi lekarzami leczy, na ile może, chorych współwięźniów. Nie wiadomo, jak to robi – bez środków, w kiepskich warunkach – ale opanuje epidemię duru plamistego. Sama będąc chorą. Najgorsze jednak przed nią – lekarkę wywożą do obozu koncentracyjnego. Najpierw Brzezinka. Potem Ravensbrück, Gross Rosen i Neunbrandenburg.

  Nie załamuje się, pomaga współwięźniom, szczególnie matkom z małymi dziećmi. I znów działa. To m.in. dzięki jej staraniom w Birkenau wydzielony zostaje barak szpitalny dla chorych dzieci, które dostają dodatkowe porcje żywnościowe.

Hart i dobroć

   W publikacji „Lekarze – więźniowie w Auschwitz-Birkenau” Zdzisław Ryn wylicza kilkanaście lekarek więźniarek, które „w historii lecznictwa polskiego zapisały się złotymi zgłoskami”. Wśród nich – Irenę Białównę.

– Wszystkie z narażaniem życia zmieniały dokumentację lekarską, fałszowały rozpoznania, zmieniały daty przybycia do obozu i na rewir, przenosiły lżej chore z bloku na blok, by w ten sposób zamaskować długi pobyt w szpitalu, a wszystko po to, by chronić więźniarki przed selekcją. Wykazywały przy tym odwagę i pomysłowość – pisze Ryn.

  A o białostockiej lekarce dopowiada jeszcze: – Irenie Białównie udało się wyreklamować od selekcji wiele więźniarek, wśród nich Żydówkę, dentystkę o nazwisku Mazo. Bez reszty poświęciła się chorym, szczególnie dzieciom, wykazała niezwykły hart, niezłomny charakter, imponującą postawę, odwagę, zaradność, dobroć. W ratowaniu chorych uciekała się do najwymyślniejszych wybiegów.

  Białównie wyleczenie i życie zawdzięcza m.in. Tamara Faszczewska z podlaskich Folwarków Tylwickich, która do obozu w Birkenau trafiła wraz z matką Olgą Repnik i siostrą Lidką. O ich przeżyciach córka pani Tamary Irena Rożko opowiedziała dziennikarce „Przeglądu Prawosławnego”.

 „Praca ponad siły, niedożywienie, chłód zrobiły swoje. Tamara zachorowała. Wysoka gorączka, dreszcze. – Tyfus – Irena Białówna, znana białostocka lekarka pediatra, więźniarka, która pracowała w obozowym szpitalu, nie miała wątpliwości. A to oznaczało śmierć. Chorych na tyfus Niemcy od razu kierowali do komór. Białówna wystawiła błędną diagnozę – ocaliła Tamarę. Ta wciąż zamartwiała się o swoje dzieci. (…) [Po wojnie] Olga Repnik po raz kolejny brała się z życiem za bary. Wystarała się o pomoc z UNRR-y, uzyskała prawo do opuszczonego domu, podjęła pracę w gminie w Zabłudowie. Nie było sprawy, której nie potrafiłaby załatwić. Często odwiedzała doktor Białówną w Białymstoku – obozowa przyjaźń wytrzymała próbę czasu” – pisała Ałła Matreńczyk.

   Doktor Irena zakasuje rękawy

Białówna obozowy koszmar przeżyje, dotrwa do wyzwolenia ostatniego obozu przez aliantów. Zaraz potem trafia do Szwecji, gdzie wycieńczone więźniarki poddawano kuracji i pomagano dojść do siebie. Po kilku miesiącach decyduje, że wraca do domu. Był wrzesień 1945 roku. A Białówna już 15 października przystępuje do pracy – jako pediatra w Ubezpieczalni Społecznej.

  Białystok podnosi się z ruin, wszystko zaczyna od nowa. Od nowa trzeba było organizować też opiekę medyczną i szpitalnictwo. Doktor Irena, nie zważając na własne zdrowie, zakasuje rękawy i zajmuje się innymi. Łatwo nie jest. Jak zbudować system opieki medycznej, skoro nie ma nic, medycyna białostocka w szczątkowej postaci, problem ze środkami, lekami i przede wszystkim lekarzami? Eugeniusz Bernacki przypomina: – Aż do lat 50. w Białymstoku było tylko trzech pediatrów, zaś choroby wieku dziecięcego były podówczas znacznie groźniejsze niż dziś.

   Dopiero w 1950 roku, gdy powstaje Akademia Medyczna, do Białegostoku przyjedzie wielu lekarzy z Wilna i innych części Polski.

  Nim do tego dojdzie, Białówna leczy setki dzieci, w szpitalu, i prowadząc prywatną praktykę. Dzieci z ubogich rodzin – znów, jak przed wojną, leczy za darmo, znów nieraz oddając swoje pieniądze na wykupienie lekarstw.

   Już w kwietniu 1946 roku zostaje powołana na dyrektora w Centralnej Wojewódzkiej Poradni Matki i Dziecka oraz Specjalistycznego Zespołu Opieki Zdrowotnej nad Matką, Dzieckiem i Młodzieżą. Funkcję tę sprawuje przez prawie 30 lat.

  Robi specjalizację z pediatrii II stopnia i w zakresie ochrony zdrowia. Zostaje ordynatorem oddziału dziecięcego Wojewódzkiego Szpitala im. Śniadeckiego. Organizuje Państwowy Dom dla Małych Dzieci, oddziały noworodków i pediatryczne w szpitalach. Tworzy (i mu prezesuje) oddział Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego i działa w międzynarodowym; działa też w rozmaitych radach naukowych przy różnych instytucjach.

W międzyczasie (1957-61) zostaje posłem na Sejm. I nieustannie szkoli innych.

  Dar ze Szwecji

Tak mocno angażuje się w edukowanie, że w końcu tworzy do takich działań konkretne miejsce. To Ośrodek Szkoleniowy Społecznej Pediatrii i Położnictwa – dla lekarzy i pielęgniarek. Zwany nieprzypadkowo „domkiem szwedzkim”. Kontakty z czasu pobytu w Szwecji procentują – domek był darem szwedzkiego towarzystwa Radda Barnen, współdziałającego z UNICEF-em. Kosztował podobno co najmniej 100 tys. dolarów. Drewniany budynek, w typie długiego baraku przyjechał w częściach, wraz z wyposażeniem ze Szwecji i tu został zmontowany przez monterów, którzy wraz z darem przybyli do Białegostoku.

   W 1959 roku domek stanął przy ul. Wołodyjowskiego, i jak na owe czasy był nowoczesny i innowacyjny. Poza salami szkoleniowymi znalazła się tam biblioteka, kuchnia i 36 miejsc noclegowych. Niestety, budynek niedawno został rozebrany.

   Szkolenia sprzed ponad pół wieku i doktor Białównę dobrze zapamiętała dr Franceska Michalska, lekarz pediatra I I II stopnia, ordynatorka oddziału dziecięcego szpitala w Siemiatyczach.

– W latach 1957-61 dr Białówna była posłem na Sejm i w Białymstoku po wojnie bardzo dużo zdziałała. Siemiatycze oraz ja dużo jej zawdzięczany. Trudno było coś przeprowadzić z miejscową władzą, gdyby nie poparcie dr Białówny z Białegostoku. Nigdy nie odmawiała przyjmowania dzieci chorych do szpitala do Białegostoku. Uczestniczyliśmy jako pediatrzy w szkoleniach w Białymstoku, w tzw. domku szwedzkim. Były tam dobre warunki, pokoje jednoosobowe, stołówka.

  Szkolenia trwały dwa dni w miesiącu. Przypadki, które były nie do rozwiązania w Siemiatyczach, tam były rozwiązywane. Człowiek dużo się uczył, ale też i zbierał pochwały za zmniejszanie śmiertelności wśród noworodków w Siemiatyczach. Jeśli się zdarzało, że brakowało personelu w Siemiatyczach, to dr Białówna przysyłała z Wojewódzkiego Ośrodka Zdrowia lekarza do Siemiatycz na trzy miesiące. Podobnie było, gdy jeździłam robić specjalizację do Warszawy. Na zastępstwo byli przysyłani lekarze z Białegostoku – opowiadała dr Michalska Marcinowi Kornilukowi z tygodnika „Głos Siemiatycz”, przypominając, że dziadek dr Białówny jest pochowany na cmentarzu właśnie w Siemiatyczach.

Kwiaty samolotem

  O tym, jak bardzo ceniono dr Irenę, nie tylko w Białymstoku, ale i za granicą, z którą utrzymywała zawodowe kontakty, jedenaście lat temu wspominał w Biuletynie, piśmie Okręgowej Izby Lekarskiej, jego redaktor naczelny – prof. Jan Stasiewicz:

– Pamiętam Panią Doktor, zaprzyjaźnioną z moimi Rodzicami, gdy badała mnie z powodu przeciągającej się infekcji. Była niezwykle serdeczna i pełna ciepła, ale równocześnie konkretna i stanowcza. Pamiętam też pewne wydarzenie z lat 60., drobne, jednak wiele mówiące. Dr Białówna leżała jako pacjentka w Klinice Neurologii. Otrzymała wówczas drogą lotniczą od przyjaciół ze Szwecji ogromny bukiet ponad 100 goździków, wielkich, pachnących, o wspaniałych barwach; w czasach szarego PRL-u wzbudziły one w szpitalu zrozumiałą sensację. Dr Białówna obdarowała kwiatami lekarzy i pielęgniarki – wspomina prof. Stasiewicz, którego ojciec, Witold Stasiewicz po przyjeździe z Lidy do Białegostoku po wojnie również wraz z innymi lekarzami zaczął odbudowywać szpitale, przychodnie i poradnie w całym województwie.

   Tak więc… Pani Doktor, Doktor Irena, Doktor Białówna, „Bronka”…

   Niezwykła postać, łącząca medyczny profesjonalizm ze społecznikowskim zapałem. Nawet już po odejściu na emeryturę, w 1972 roku, jeszcze przez trzy lata pracowała w niepełnym wymiarze godzin w Specjalistycznym Zespole Opieki Zdrowotnej. Zmarła w 1982 roku. Jest pochowana w grobowcu na cmentarzu farnym w Białymstoku.

   Została po niej ulica w centrum miasta, wdzięczna pamięć, tych, którzy mieli okazję z nią się zetknąć, dziesiątki wyszkolonych medyków, setki, a raczej tysiące uratowanych dzieci.   Śpiewa o niej nawet białostocki raper – Michał „Cira” Ciruk, na „Pocztówkach z miasta B.” przypominających zasłużonych białostoczan.

   18 lat temu, w plebiscycie – „Białostoczanin XX wieku” głosami mieszkańców Doktor Białówna znalazła się na czwartym miejscu – po Ludwiku Zamenhofie, dyrygencie i kompozytorze Jerzym Maksymiuku, prof. Marianie Szamatowiczu, polskim prekursorze metody in vitro.

Monika Żmijewska

Wiesław Wróbel " Irena Biała (Białówna) pochodziła z rodu osiadłego w Białymstoku od kilku pokoleń, jej dziadek też był lekarzem i właścicielem domu przy ul. św. Roch 2, który potem odziedziczyła Irena. Tak więc warto by było poprawić artykuł, bo jej przyjazd do Białegostoku nie był kwestią przypadku czy wyboru czysto praktycznego. Notabene jej dziadkowie - Kobylińscy, i rodzice Biali, są pochowani na Farnym obok Ireny, warto przyjrzeć się temu nagrobkowi. Na postumencie za wysoką trawą są odnotowani jej rodzice- inż. Józef i matka Janina Kazimiera. "

W okupowanej Polsce kawa stała się nieosiągalnym rarytasem

   Składu chemicznego kawy w warunkach domowych nie da się spreparować, zwłaszcza jej najważniejszego elementu, czyli stawiającej na nogi kofeiny. Niemniej jednak, można wytworzyć napój o podobnym kolorze, ciekawym zapachu i smaku zbliżonym do autentycznej kawy. Oto po jakie specyfiki sięgały nasze babcie i prababcie żyjące podczas II wojny światowej.

   Zarówno podczas ostatniego globalnego konfliktu, jak i w trakcie wielkiej wojny z lat 1914-1918, popularna była kawa z cykorii. Roślina ta jako surogat wykorzystywana była, wedle słów Juliuszowej Albinowskiej, a więc autorki bestsellerowych książek kucharskich i kompendiów z początku ubiegłego wieku, już przed rozbiorami. Zresztą stosuje się ją także i dzisiaj.

   Cykoria i marchew

By uzyskać pożądaną namiastkę należało ususzyć liście cykorii, albo upalić w piecu jej korzeń pokrajany w kostkę. Następnie się je rozdrabiało i w zależności od efektu, jaki gospodyni chciała uzyskać, mieszało surogat z prawdziwą kawą w celu jej rozmnożenia, albo z kawą zbożową dla poprawienia jej smaku.

    Erzac, a więc namiastkę, kawy można też było uzyskać z… najzwyklejszej marchwi. Z powodu powszechności upraw tej jarzyny w Polsce, metoda była wyjątkowo ekonomiczna. W celu uzyskania namiastki kawy należało – podobnie jak w przypadku cykorii – upalić korzeń pokrajany w kostkę i rozdrobnić.

   Co zamiast kawy „drogiej i niezdrowej”?

Kolejne metody produkcji erzaców kawy znaleźć możemy u Franciszki Gensówny, autorki popularnego przed II wojną światową poradnika dla młodych gospodyń. Kucharka nie porzuciła wiernych czytelniczek także w nowej rzeczywistości.

    W swojej Zdrowej kuchni, która doczekała się pod okupacją kilku wydań, podawała przepisy na smaczne, niewyszukane, a przede wszystkim dostosowane do realiów dania oraz porady praktyczne dla gospodyń, jadłospisy i domowe sposoby leczenia niektórych chorób. Gensówna ogółem miała na temat prawdziwej kawy bardzo niepochlebną opinię. Pisała, że wprawdzie „kawa zagraniczna” ładnie pachnie, ale jest „i droga i niezdrowa”. Zamiast niej kucharka polecała kawę zbożową domowej roboty.

   Aby ją zrobić, należało wziąć większy zapas żyta i upalić je równo na jasnobrązowy kolor. Kolejnym krokiem było wystudzenie, zmielenie i wsypanie do metalowej, szczelnie zamykanej puszki. Potem wystarczyło tylko erzac zaparzyć.

   „Smak jej nie ustępuje niemal kawie”

Kawa zbożowa, obecna wcześniej raczej w niezamożnych domach, ewentualnie serwowana dzieciom, zyskiwała na popularności od samego początku wojny. Dziennikarz „Nowego Kuriera Warszawskiego” już w grudniu 1939 roku pisał z entuzjazmem:  Zamiast kawy oryginalnej, Warszawa od dawna używa, jako zdrowszej i pożywniejszej, kawy zbożowej. Wiele przezorniejszych gospodyń przygotowuje sobie kawę zbożową, paląc pszenicę, jęczmień i żołędzie. Smak jej nie ustępuje niemal kawie prawdziwej, ale skutek jest niewątpliwie lepszy. Nie szkodzi zdrowiu, a to chyba b. ważne.

   Wprawdzie ówczesna nauka wcale nie opowiadała się jednoznacznie za szkodliwością prawdziwej kawy, ale taka opinia pozwalała zakamuflować prawdziwe źródło popularności zbożowego surogatu. Polki po prostu nie miały wyjścia.

   A może jednak kawa z żołędzi?

Obok kawy zbożowej i cykoriowej produkowano także erzac z żołędzi. Jedną z metod jej wyrobu opisała Angelika Januszewska. Inny sposób zakładał wygotowywanie żołędzi w łupinach lekko wcześniej uszkodzonych (tak, by woda dostawała się do środka).

   Po kilkukrotnej zmianie wody łupiny bez problemu można było zdjąć. Po tym następował proces suszenia i mielenia. W ten sposób powstawała mąka w kolorze – nomen omen – kawy z mlekiem i zapachu mokrych leśnych liści. Dawało się z niej, przy użyciu przydziałowego tłuszczu, upiec na przykład ciasteczka, o pięknym ciemnym kolorze i ciekawym smaku. Można też było zmieszać ją ze zwykłą mąką dla jej zaoszczędzenia.  Przy odpowiednich proporcjach nie zmieniała smaku wypieków. Wojenni pamiętnikarze najczęściej jednak wspominają nie żołędziowe wypieki, ale kawę z żołędzi, która powstawała po upaleniu maki.

  Taką kawę można kupić także i dziś w sklepach z żywnością ekologiczną, jednak jej skład jest nieco bogatszy od tej, jaką piło się w latach II wojny światowej. W celu poprawienia smaku producenci dodają do niej aromatyczne przyprawy, między innymi kardamon, imbir, cynamon i goździki. Okupacyjne panie domu na podobne ekstrawagancje nie mogły sobie pozwolić.


Fascynującą historię kobiecej sztuki przetrwania podczas II wojny światowej poznacie w książce Oli Zaprutko-Janickiej pt. Okupacja od kuchni. Powyższy tekst pochodzi właśnie z niej. (Wydawnictwo Poznańskie 2024).


Aleksandra Zaprutko-Janicka

Rodzina z tradycjami dorożkarskimi

 

   Zawód dorożkarza przechodził często z ojca na syna. Powstawały wręcz pokoleniowe klany rodzinne parające się tą profesją. Najsławniejszym z nich byli oczywiście Sybirscy, z wiekowym patriarchą rodu Hone Sybirskim na czele.  Wszyscy Sybirscy mieszkali przy ul. Orlańskiej pod numerem 10, w sąsiedztwie znanych, chanajkowskich bandziorów i złodziejaszków. Oprócz starego ojca, dorożkarstwem trudnili się wszyscy jego czterej synowie: Abram, Chaim, Jankiel i Judel.  Furmanem mającym własną platformę i parę koni był także młodszy brat Hone, Mojżesz. Ten zajmował się przede wszystkim wożeniem mięsa dla okolicznych rzeźników i drewna do zakładów opałowych.

  Inną żydowską rodziną z dużymi tradycjami dorożkarskimi byli na białostockim bruku Podryccy. Pięciu dorosłych braci, wszyscy żonaci i z licznym potomstwem, miało swój dom przy ul. Brukowej. Podryckich znano w mieście z tego, że nikomu nie schodzili (ani nie zjeżdżali) z drogi. Walczyli zawsze twardo o miejsce na postoju, jeździli nieprzepisowo po ulicach, kiedy zaś zatrzymywała ich policja, nie chcieli płacić kary, lecz woleli iść na kilka dni do aresztu miejskiego. Tam też potrafili tęgo narozrabiać.

  W stosunku do wożonych klientów Podryccy również nie zawsze byli w porządku. Żądali za kurs, zresztą prawie jak wszyscy białostoccy dorożkarze, znacznie więcej niż się należało, nie wydawali reszty, niekiedy niby przez nieuwagę zapominali wyładować z dorożki przewożony bagaż. Jeden z braci, Mejer Podrycki, w końcu się doigrał. W 1936 roku zastrzelił go pijany sierżant. Tę historię opowiedziałem jednak dokładnie przed dwoma tygodniami.

  W odróżnieniu od Sybirskich i Podryckich nie miał natomiast szczęścia w zakładaniu dorożkarskiej dynastii stary wozak Boruch Rabinowicz. Pod koniec XIX wieku przybył on do Białegostoku z Odessy i zamieszkał na Chanajkach. Niemal od razu został dorożkarzem. Choć żona, Rachela urodziła mu trzech dorodnych synów, to jednak żaden z nich nie kwapił się zostać zmiennikiem ojca, przejąć dorożkarski bat i wdrapać się na kozła. Dwóch starszych synów Rabinowicza jeszcze w 1919 roku wyjechało nielegalnie do Ameryki i słuch po nich zaginął.

  Z kolei najmłodszy, Gabriel, choć pozostał nad Białką, to też nie kwapił się wcale, aby pomóc ojcu w pracy. Twierdził wszem i wobec, że jest uczulony na końskie włosie, żeby nie powiedzieć na co jeszcze. Pape Rabinowicz musiał wstydzić się za swojego syna przed innymi dorożkarzami. 

  Gdy tylko rodzic zamknął oczy i trafił z należytą oprawą na żydowski cmentarz przy ul. Sosnowej, Gabryś natychmiast sprzedał odziedziczoną dorożkę, a sam zajął się na dobre pokątnym handlem i podejrzanymi interesami. Teraz można było go spotkać niemal codziennie na białostockim Kercelaku, czyli placu targowym, który mieścił się u wylotu ul. Mazowieckiej, tuż obok hal. Wśród licznych handlarzy starzyzną synalek Rabinowicza wyróżniał się wysokim wzrostem i jaskrawozielonym kapeluszem, widocznym ze wszystkich stron.

  Ten niby uczulony na konie syn dorożkarza miał także donośny głos. Na całym placu słychać było jego: handel, handel – tu u mnie! W ten sposób zachęcał Gabriel Rabinowicz do kupowania swojego towaru. Niekiedy składały się nań spinki, krawaty, mankiety, ślubne kołnierzyki pamiętające jeszcze czasy cara Mikołaja, innym razem były to sprzedawane ukradkiem zapalniczki lub niepewnego pochodzenia zegarki.  Dorożkarz Rabinowicz musiał przewracać się w grobie


Włodzimierz Jarmolik

Smaki starego Grodna

   Opowieści zza miedzy ...  Czym żywili się Grodnianie w latach międzywojennych? Gdzie kupiłeś jedzenie? Jakie potrawy cieszyły się popularnością w dawnych kawiarniach i restauracjach, a co mogło powrócić na stoły współczesnych mieszkańców Grodna? Zagadnienia te są o tyle ciekawe, co złożone, gdyż tematy związane z życiem codziennym, a tym bardziej z takim jego elementem, jak odżywianie i rekreacja, dopiero od niedawna stały się przedmiotem zainteresowania historyków.

  I jeśli w dzisiejszej Polsce ukazują się już całe monografie poświęcone historii żywności w II Rzeczypospolitej, to historii kawiarni w międzywojennym Grodnie poświęcona jest tylko część jednego artykułu V. Renika. Nasz artykuł również nie rości sobie pretensji do wyczerpania tego w zasadzie nieograniczonego tematu, ale jego autorzy mają nadzieję, że przynajmniej wzbudzi zainteresowanie zarówno innych historyków, jak i współobywateli Grodna, zwłaszcza tych, którzy mają dziś jakiś wpływ na kształtowanie społeczeństwa sieć gastronomiczna w naszym kraju miasto.

  Głównym źródłem pożywienia dla mieszkańców Grodna były własne gospodarstwa prywatne (zwłaszcza dla mieszkańców sektora prywatnego, który aktywnie rozwijał się w okresie międzywojennym), targi (Skidelsky, Zanyomansky, Rybny, Myasny, Senny, Drovny) oraz sklepy spożywcze. Z reguły sklepy znajdowały się w pobliżu piekarni, warsztatów wędliniarskich i wędzarni. Piekarni było najwięcej, co jest zrozumiałe, ponieważ mieszczanie prawie sami nie wypiekali chleba, który pozostawał ważnym produktem codziennego użytku. Jednocześnie każda piekarnia starała się mieć swój własny markowy produkt. 

  Na przykład najlepsze kajzerki w Grodnie można było kupić w piekarni Kaplana na Targu Drzewnym. Świeża kaiserka kosztowała pięć szylingów, a wieczorem sprzedawano ją po cztery szylingi. W piekarni Lubega przy ul. 11 listopada sprzedawano napoleony (w kształcie trójkątnego kapelusza napoleońskiego), które były wypełnione makami. Z chlebem było w czym wybierać chociażby na ulicy. W sklepie pana Śleszyńskiego przy ul. Bazylianskiej można było kupić chleb „wiskowy”, który wypiekano w Grandychach i co rano przywożono do Grodna. Oprócz piekarni, po mieście rozsianych było wiele sklepów mięsnych. 

    Najbardziej znany był sklep „Wandliny” (później „Sklad Wandlinow”) na rogu współczesnej Ażeszki i Sosjalistycznej w nieistniejącym domu w pobliżu kina „Czerwona Gwiazda”. Różne rodzaje szynek i kiełbas w tym sklepie można było nie tylko powąchać przed zakupem, ale także posmakować, maczając kawałek w specjalnym talerzu z musztardą.

   W niektórych domach produkty mięsne były wytwarzane i sprzedawane od razu. Na przykład w 1932 r. przy ul. Mickiewicza w Nowym Świecie. W budynku działała masarnia i sklep, w piwnicy funkcjonowała chłodnia, na drugim piętrze mieszkała rodzina Południowych. Podobnie jak w piekarniach, każdy, nawet najmniejszy producent starał się przyciągnąć klientów jakimś ciekawym produktem. Pan Południeni na przykład produkował kiełbasę cytrynową, do której dla smaku i zapachu dodawano skórki z cytryny. Popularne były również sery grodzieńskie, podobnie jak sery holenderskie.

   Ponieważ Grodnianie otrzymywali pensję raz w miesiącu lub na kilka tygodni, zawsze można było pożyczyć towar od znajomego właściciela sklepu spożywczego w ich okolicy, czyli na kredyt, aby spłacić dług po otrzymaniu pensji.

   Towary na kartę można było również kupować w sklepach kolonialnych, gdzie czekoladę, pomarańcze, herbatę, kawę i śledzie sprzedawano w beczkach tuż przed wejściem do sklepu. Chociaż nie można powiedzieć, że istniał ścisły podział na kolonialne i proste sklepy spożywcze. Na przykład w sklepie kolonialnym Tałoczek przy ulicy Północnej (obecnie Wałkowycza) sprzedawano masło i chleb żytni, które co rano przynosiły wieśniaczki z okolic Grodna.

  Grodnianie oczywiście jadali nie tylko w domu, ale też lubili chodzić do kawiarni, cukierni czy restauracji. Mniej zamożni mieszkańcy chodzili „na owies” (piwo) do niedrogiej pobliskiej restauracji w piątkowe wieczory i raz lub dwa razy w roku, na przykład 31 grudnia, do drogiej centralnej restauracji. Okoliczni chłopi świętowali udane interesy przy kieliszku "Kryowej Czysty" (wódki) w sklepie Jabłońskiego na Targu Drzewnym lub w Cukini na Targu Siennym, gdzie mogli zjeść smażonego śledzia, tradycyjnego dla lokalnej kuchni. 

  Bogaci kupcy, przede wszystkim pochodzenia żydowskiego, świętowali w najdroższej w mieście restauracji w Hotelu „Europa”, gdzie serwowano m.in. najlepsze flaszki w mieście. W ogóle w Grodnie było nie mniej restauracji niż teraz: „Zatishsha” na Telegrafnej, „Royal” na Horadnichanskaya, „Resursa Abywatelskaya” na Akademiczka i wiele innych.

  Zachowało się bardzo ciekawe autentyczne świadectwo o atmosferze grodzieńskiej restauracji połowy lat trzydziestych, które pozostawił znany publicysta i pisarz Jusof Mackiewicz: „Kawiarnia „Europejska” jest jak nasz „Stral”. Chodzę tam codziennie rano na śniadanie. „Europejska” kawiarnia w Grodnie to klasyczne odzwierciedlenie „dominującego” Grodna, tak zewnętrzne i bardzo nowoczesne.

  Idąc na lunch do "Royal" na ulicy Horadniczańskiej, plakaty zapowiadają świetną rozrywkę na wieczór: „Artystyczne popisy Marcina, fenomenalnych akrobatów na rowerach. Taneczny duet Annie i Constanty (hee, hee, co za Londyn!). Znakomita tancerka Zofia Makovskaya (czy to Warszawa?). Najlepszy zespół jazzowy Aronson – Berezowski (w końcu Grodno!)” – A jedzenie kiepskie. A cena dań...Warszawa. Ale jaka hala! Szerokość sklepień nie odpowiada szerokości Senatu na Zamku Batorego. Kelnerzy prawie w smokingach, obrus zmieniany dla każdego gościa. Niech panowie przyjeżdżający z Warszawy mają doskonałą iluzję stolicy!”

  Wykaz dań podawanych w grodzieńskich restauracjach w pierwszej połowie lat 20. XX wieku. może powstać na podstawie cennika sporządzonego przez związek właścicieli zakładów zbiorowego żywienia w Grodnie i okolicach.

   Napoje: wódka, wódka premium, likiery (wszystkie podawane w dużych lub małych karafkach i dużych lub małych szklankach), ciemne lub jasne piwo (butelkowe, duże lub małe), lemoniada, woda sodowa, herbata (z cytryną lub bez), kawa , mleko.  Dodajmy do tego, że istniały dwie kategorie restauracji, osobno wyróżniano też restauracje żydowskie.

   Czasem w jednej z grodzieńskich restauracji można było kupić zupełnie egzotyczne danie lokalnego pochodzenia. W ten sposób potomek miasta W. Czernyszowa wspomina ówczesną ulicę dominikańską (obecnie radziecką): „Długi dom do ulicy za domem towarowym. Przy tej ulicy stał "Apollo", piętrowy dom z pięknymi balkonami, piękna architektura... Na pierwszym piętrze były sklepy. Był tam sklep, w którym sprzedawano kiełbaski i kumpiaki.   Był sklep, w którym sprzedawano ciasta - cukiernia. Drugie piętro. Była restauracja. A więc gdzieś w Niemnie w latach 30. Beluga została złapana. Wypłynęła z morza. Więc ta restauracja kupiła Beluga. I całe miasto poszło skosztować tej ryby”. Rozmowa tu najprawdopodobniej dotyczy restauracji hotelu „Europa”, a jesiotra bałtyckiego, który do końca lat 50. wpływał do naszej rzeki, nie łowiono w Niemnie.

   Największym zainteresowaniem cieszyły się jednak nie restauracje, a cukiernie (cukiernie). Najbardziej znana była instytucja Józefa Napoleona Katowskiego. W maju 1915 r. właścicielem domu nr 20 przy ul.Katedry (po dominikańskim) i otworzył tam własną cukiernię, która trwała przez całą I wojnę światową i została zamknięta w 1919 r. 

  Drugie otwarcie kawiarni miało miejsce w 1925 r. Prasa grodzieńska donosiła o tym wydarzeniu: „W dawnym lokalu , 18-go o godzinie 18:00 pan Katovsky otworzył swoją kawiarnię-cukiernię na europejskim poziomie. Pomieszczenia cukierni zostały wyremontowane, udekorowane palmami i robią ogólne wrażenie estetyczne. Sklep ze słodyczami ma cztery stoły bilardowe, gra muzyczne trio. Wypieki są bardzo smaczne." Od godziny 18.00 w tej kawiarni urządzonej zgodnie z gustem epoki grała orkiestra. Daniami popisowymi kawiarnianej kuchni były pączki z wiśniami.

  W maju 1926 r. magistrat podjął decyzję o przekazaniu pawilonu przy ul. Katowskiemu na okres trzech lat. Azheshki, który nie był wtedy zbyt popularny. Tam Katovsky otworzył letnią cukiernię, która swoim wyglądem przyciągała wielu gości. Była to popularna w mieście „brakhalovka”, która znajdowała się w pobliżu wejścia do parku od strony ulicy. Ażeszki.

  Yu Katovsky zmarł w 1930 roku i został pochowany na cmentarzu przy ul. Antonow. Rok po jego śmierci w jego budynku otwarto cukiernię Kuyavinsky o nazwie „Cafe de l'Europe”. Ale w lutym 1932 r. również zamknięto. Gazety donosiły, że „stali bywalcy ubolewają nad zamknięciem tej wyjątkowej kawiarni w stylu stołecznym, w której gromadziła się kulturalna elita Grodna”.

  Nie mniej popularna była cukiernia Leonarda Shipowskiego. Początkowo jego instytucja mieściła się w domu rodziców jego żony Julii Silinewicz na ulicy. Poczta 6. W 1923 roku Cukiernia przeniosła się do domu nr 11 przy tej samej ulicy, aw 1925 roku powiększyła się o sąsiednie lokale. „Nadniemeński Kurier Polski” donosił, że „były nowe stoły z blatami z białego marmuru, nowy fortepian, a ściany pomalowane w bociany, motyle i wiatraki”. Wieczorami w cukierni grał duet muzyczny. Od 1925 r. można było u Shipowskiego zamówić również pulpety, steki i kiełbaski. Grodzieńska młodzież szczególnie lubiła odwiedzać kawiarnię, która przed pójściem do kina „Pan” (obecnie „Czerwona Gwiazda”) lubiła tu kupować pączki. G. Moiseev wspominał,

  Wraz z nadejściem władzy radzieckiej kawiarnię znacjonalizowano i otwarto w niej stołówkę. L. Shipovsky mieszkał w Grodnie do 1965 roku i jest pochowany na cmentarzu katolickim Farny przy ul. Antonowej. Marmurowy blat z jego sklepu ze słodyczami stoi na jego grobie jako pomnik. Budynek, w którym mieściła się kawiarnia pana Shipowskiego, nie zachował się, w jego miejscu znajduje się plac za regionalnym komitetem wykonawczym.

  Spośród różnych dań i napojów kuchni grodzieńskiej starsi mieszkańcy Grodna najwięcej miejsca w swoich wspomnieniach poświęcają buzie, więc tym produktem spożywczym zajmiemy się osobno. Uważa się, że „buza” (zarówno słowo, jak i sam napój) pochodzi od ludów tureckich. Buza to specjalny rodzaj kwasu chlebowego wytwarzany z różnych (owsianych, jęczmiennych, jaglanych, gryczanych, kukurydzianych) mąk, który jest bardzo powszechny w Turcji, Baszkirii, Tatarstanie, a także wśród ludów słowiańskich na Bałkanach.    Pierwsze informacje o buzie w guberni grodzieńskiej pochodzą z 1913 roku. W tym roku w Białymstoku otworzyła swoje podwoje pierwsza buzyarnia na grodzieńszczyźnie. Właścicielami pierwszych gospodarstw byli Macedończycy, którzy opuścili ojczyznę w wyniku działań wojennych: Bisa Peykau, Naida Stojanavich oraz bracia Boshkau. Gorzałkę robili z kaszy jęczmiennej. 

  Do końca lat 20. w Białymstoku było ich już kilka w tym był w hotelu "Ritz" - najdroższym i najbardziej prestiżowym hotelu w mieście. Buzyarnya serwowała tureckie przysmaki tureckie, chałwę, czekoladę i inne orientalne słodycze, dlatego lokale te cieszyły się dużą popularnością wśród Białorusinów. Mieszkańcy stolicy Polski szybko polubili buzę, a latem 1927 roku Macedończyk Bisa Peykau, który miał sklep buza w Białymstoku przy Rynku Kościuszki 26, otworzył sklep buza także w Grodnie. Znajdował się przy ulicy Dominikańskiej 28 (dawny Hotel Białystok na rogu ulic Sawieckiej i Wileńskiej). 

   B. Peykau zachęcał mieszkańców Grodna hasłem reklamowym „Pospiesz się i upewnij się”. który posiadał fabrykę kukurydzy w Białymstoku przy Rynku Kościuszki 26, otworzył także fabrykę kukurydzy w Grodnie. Znajdował się przy ulicy Dominikańskiej 28 (dawny Hotel Białystok na rogu ulic Sawieckiej i Wileńskiej). B. Peykau zachęcał mieszkańców Grodna hasłem reklamowym „Pospiesz się i upewnij się”. który posiadał fabrykę kukurydzy w Białymstoku przy Rynku Kościuszki 26, otworzył także fabrykę kukurydzy w Grodnie. Znajdował się przy ulicy Dominikańskiej 28 (dawny Hotel Białystok na rogu ulic Sawieckiej i Wileńskiej). B. Peykau zachęcał mieszkańców Grodna hasłem reklamowym „Pospiesz się i upewnij się”.

   Jednak ta instytucja przez krótki czas nie należała do Belostachów. Już na początku 1930 r. jako jego właściciela wymieniany był grodzieński biznesmen Mykoła Wasilewicz. Już 16 marca 1930 roku gazeta „Przegląd Kresowy” opublikowała informację, że „Na Wystawie Światowej w Nicei, która odbyła się w lutym, grodzieńska cukiernia „Orient” Mikołaja Wasiljewicza przy ul. Dominican 28 został doceniony wśród wszystkich cukierni i otrzymał najwyższą nagrodę – złoty medal. Nagroda ta świadczyła o doskonałości wyrobów cukierniczych pana Wasiljewicza w takiej dziedzinie sztuki cukierniczej jak słodycze orientalne. Powstają tu z orzechów, miodu, czystego cukru, czekolady, kakao i tłuszczów najwyższej jakości. Walory smakowe tych przysmaków każdy może przekonać się na własne oczy. Firmie „Orient” gratulujemy złotego medalu”.

    Grodno Buzyarnia była rzeczywiście „markową” grodzieńską placówką gastronomiczną. Przytoczymy kilka wspomnień o niej, aby pokazać, jak bardzo zapamiętało ją starsze pokolenie Grodnańczyków, którzy byli wówczas jeszcze uczniami:

  „U zbiegu ulic Dominikańskiej i Wilna po prawej stronie była piekarnia, który słynął z vatrushki. Za każdym razem, gdy wracał z kąpieli, tata zawsze nam je kupował. Niedaleko piekarni była serbska "Buziarnia" - kawiarnia, w której zawsze kupowaliśmy buzę z chałwą. Buza to mleczny napój przypominający kwas chlebowy, tylko gęstszy. Z reguły ludzie przychodzili tu „wyprać” świadectwo szkolne, nowy płaszcz, zrobić zakupy, albo po ciekawym filmie.

  "A tam "Buzna" była niedaleko. Poszli napić się tego czarnego bzu. Moim zdaniem jakiś nie-Rosjanin, Turk, go wyposażył. Mój Boże, jakie tam były słodycze! Jakie były chałwy. Teraz ich nie ma. A jakie to wszystko było pyszne! A ta buzna to bzz jak nasz milkshake. Ale było smaczniejsze. Tak skwierczące. A gofry były pyszne! Z nadzieniem i bez!... Kiedy rodzice dali nam kieszonkowe, idziemy do tej "Buznej" i pijemy ten koktajl z tymi goframi i chałwą. Kawiarnia była taka. Były stoły, wszystko... tam było napisane "Buzna".

  Dziś nie można z całą pewnością stwierdzić, czy w Grodnie była jedna, czy kilka restauracji buza, ale nie ulega wątpliwości, że buza cieszyła się dużą popularnością i zasługuje na ponowne pojawienie się w menu grodzieńskich placówek gastronomicznych. Tym bardziej, że mieszkańcy Belosta już to zrobili. Podajemy również zrekonstruowany przepis na buzę grodzieńską, z zaznaczeniem, że zamiast talerzy Herkulesa można również użyć płatków jaglanych lub jaglanych. Składniki: 4 litry wody, 1-2 łyżki. łyżka mąki, 500 g Herkulesa (opakowanie), 150 g cukru, 1 łyżeczka drożdży, 50 g masła.

  W połowie lat 30. w Grodnie było jeszcze kilka cukierni: „Pan Malesza” w budynku hotelu „Europa” przy ulicy Dominikańskiej 24, ul. Ażeszki 5, ul. Slyashynskogo Brigitskaya 12. Popularny był również sklep ze słodyczami restauracji „Royal” na ulicy. Grodnickiej 20. Najsmaczniejszej kawy, jak się uważa, można było skosztować w kawiarni „Stambuł” przy ulicy Wileńskiej 1. Jej właścicielem był prawdopodobnie Azerbejdżan, ale grodnianie nazywali tę instytucję między sobą „kawiarnią turecką”.

  Nigdy nie będziemy mogli poczuć smaków i zapachów starego Grodna. Nie pomogą tu ani stare zdjęcia, ani dokumenty. Dopóki jednak pamiętamy o przeszłości i potrafimy zbierać przepisy na dawne popularne potrawy, nadawać kawiarniom stare nazwy, takie same jak kilkadziesiąt lat temu, to być może nie wszystko stracone i nadal będziemy czuć smak starego Grodna. 


A.Waszkiewicz, W. Sajapin. Smaki starego Grodna. Zakłady gastronomiczne i sklepy spożywcze miasta okresu międzywojennego.


Translate