Postaw mi kawę na buycoffee.to

Żołnierz waleczny

    Z moich młodych lat, gdy jako Adam Czesław prowadziłem w „Kurierze Podlaskim” kolumną zwaną „Kramik regionalny” (przeniosłem ją potem do „Kuriera Porannego”), podobne dokumenty – dyplomy były w wielu domach przedwojennych żołnierzy Wojska Polskiego. Przeważały świadectwa ukończenia szkoły podoficerskiej lub kursów specjalistycznych. Załączano do nich niekiedy zdjęcia zbiorowe elewów i kursantów. Nie ma już tamtych żołnierzy – odeszli na wieczną wartę. Nie ma pewnie większości okazałych dyplomów. 

    Ten, który dzisiaj prezentuję jest wyjątkowy. To Dyplom Dywizji Litewsko-Białoruskiej wydany „na pamiątkę dobrowolnego zgłoszenia się do szeregów Dyw. Lit.-Biał. celem wyzwolenia i obrony kresów Rzeczypospolitej od ponownego najazdu Moskiewskiego w r. 1919”. 

    Rozkaz o formowaniu wydał  26 listopada 1918 roku Józef Piłsudski, a  patronował sprawie książę Eustachy Sapieha jako prezes Komitetu Obrony Kresów Wschodnich. Zakładano, że do 1 DL-B, a potem i 2 DL-B wstępować będą ochotnicy z ziem północno-wschodnich, by wyzwalać swoje strony rodzinne.  Jako pierwsi zrobili to żołnierze samoobron kresowych, w tym wileńskiej i grodzieńskiej, a wśród nich był późniejszy gen., dowódca 5 Kresowej Dywizji Piechoty w II Korpusie Polskim Nikodem Sulik. 

    Nie mam miejsca, by opisywać dokładniej dzieje formacji litewsko-białoruskich. Pierwsze pułki strzelców miały nazwy: Wileński, Miński, Grodzieński i Nowogródzki. W późniejszym terminie doszła jeszcze 3 DL-B (wojska Litwy Środkowej) i pułki Lidzki oraz Kowieński, a przejściowo był nawet Harcerski Pułk Strzelców. 

    To właśnie 1 DL-B zbuntowała się (oficjalnie) i wyzwoliła 7 października 1920 roku Wilno. Groby żołnierzy pułków kresowych są między innymi na cmentarzach w Radzyminie i w mojej rodzinnej Ostrowi Mazowieckiej. A miejsca walk wypisano na załączonym dyplomie, otaczają one odznaką dywizyjną z Orłem i Pogonią. Dodam jeszcze, że  w trzech dywizjach B-L był także 41 Suwalski pp i Białostocki pułk strzelców (późniejszy 79 Pułk Piechoty Strzelców Słonimskich). To piękna i wzruszająca historia.

    Dyplom dzisiaj zaprezentowany otrzymał strzelec Józef Kurnicki, syn Ignacego, urodzony w Olmontach 16 grudnia 1897 roku. Podpis odręczny złożył dowódca pułku Wysocki oraz przyłożono faksymile dowódcy 1 DL-B gen. Stanisława Szeptyckiego. Z pozostałych pism, które mam w swoich szufladach można wywnioskować, że J. Kurnicki zmarł w Szpitalu Rejonowym Wojskowym 30 kwietnia 1923 r. jako szer. rezerwista 9 kompani 42 pp (kompania ta stacjonowała w Osowcu). Powodem śmierci był ropień krtani i prawej stopy. 

    Wydaje się, że jeszcze w 1936 r. wznowiono sprawę o odszkodowanie. Czy ktoś z potomków Józefa Kórnickiego mógłby dodać więcej informacji o swym walecznym krewnym – żołnierzu 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej? 

                                                                           

Adam Czesław Dobroński (adobron@tlen.pl)

1 września 1939 (piątek)

  Atak Niemiec na Polskę i początek II wojny światowej. O godzinie 4.45 niemiecki pancernik szkolny „Schleswig-Holstein” rozpoczął ostrzał Westerplatte, Wojskowej Składnicy Tranzytowej na terenie Wolnego Miasta Gdańska, bronionej przez załogę (około 200 żołnierzy) pod dowództwem mjr. Henryka Sucharskiego i kpt. Franciszka Dąbrowskiego. Przez 7 dni bohatersko odpierała ona powtarzające się ataki niemieckie z morza, ziemi i powietrza, stając się symbolem polskiego oporu.

  Atak Niemiec na Polskę i początek II wojny światowej. O godzinie 4.45 niemiecki pancernik szkolny „Schleswig-Holstein” rozpoczął ostrzał Westerplatte, Wojskowej Składnicy Tranzytowej na terenie Wolnego Miasta Gdańska, bronionej przez załogę (około 200 żołnierzy) pod dowództwem mjr. Henryka Sucharskiego i kpt. Franciszka Dąbrowskiego. Przez 7 dni bohatersko odpierała ona powtarzające się ataki niemieckie z morza, ziemi i powietrza, stając się symbolem polskiego oporu.

  Rozporządzeniem prezydenta Rzeczypospolitej Ignacego Mościckiego wprowadzony zostaje na terenie całej Polski stan wojenny.

   „Obywatele Rzeczypospolitej! Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne wobec Państwa Polskiego, co stwierdzam wobec Boga i Historii. W tej chwili dziejowej zwracam się do wszystkich obywateli państwa w głębokim przeświadczeniu, że cały naród w obronie swojej wolności, niepodległości i honoru skupi się dookoła Wodza Naczelnego i sił zbrojnych oraz da godną odpowiedź napastnikowi, jak to się już nieraz działo w historii stosunków polsko-niemieckich. Cały naród polski, błogosławiony przez Boga, w walce o swoją świętą i słuszną sprawę, zjednoczony z armią, pójdzie ramię przy ramieniu do boju i pełnego zwycięstwa” (Odezwa Prezydenta RP Ignacego Mościckiego z 1 września 1939 r.).

   Odezwa naczelnego dowódcy wojsk niemieckich gen. Waltera von Brauchitscha do Polaków na zajmowanych przez Wehrmacht terenach, zawierająca nakaz bezwarunkowego stosowania się do zarządzeń niemieckiej administracji wojskowej i obietnicę stosowania się do postanowień prawa międzynarodowego.

   Obrona Poczty Polskiej w Gdańsku (dowodzi nią Konrad Guderski). Polacy poddają się po południu, kiedy budynek poczty zostaje podpalony. W miesiąc później zostają rozstrzelani przez Niemców.

   Operacja „Tannenberg”. Rozpoczyna się zorganizowany i zaplanowany niemiecki mord na ludności cywilnej, w tym zwłaszcza na polskich elitach na ziemiach zachodnich Rzeczypospolitej, dokonywany przez Selbstschutz (oddziały dywersyjne rekrutujące się z niemieckiej ludności zamieszkałej w Polsce) i oddziały policji bezpieczeństwa (tzw. Einsatzgruppen).

   Pierwsze alianckie zwycięstwa powietrzne w II wojnie światowej, odniesione przez Stanisława Skalskiego i Władysława Gnysia, późniejszych asów polskiego lotnictwa. Luftwaffe przeprowadziło tego dnia naloty terrorystyczne na szereg polskich miast.

   Zbrodnia wieluńska. Jedną z pierwszą zaatakowanych miejscowości jest Wieluń, zbombardowany przez Luftwaffe – liczbę ofiar szacuje się na około 1200 cywilów.

   „Rano 1 września 1939 r. obudził mnie huk samolotów. W chwilę potem usłyszałem przeraźliwy świst i wybuch bomby na terenie ogrodu szpitalnego. Była to pierwsza bomba, która w ogóle padła na Wieluń. Po wybuchu bomby część budynku, w którym ja mieszkałem, a mieszkałem na terenie szpitala w budynku gospodarczym, zaczęła się walić. [...] Przed budynkiem zastałem kilka płaczących sióstr szpitalnych. Kazałem im biec do ogrodu i kłaść się na ziemię, sam zaś chciałem się udać do szpitala. Zobaczyłem jednak nawracające samoloty i również pobiegłem do sióstr do ogrodu i położyłem się na ziemi. Słyszałem w tym czasie krzyki i jęki z zawalonego budynku gospodarczego, gdzie zostały przywalone gruzem pracownice kuchni, które od wczesnych godzin rannych przygotowywały śniadanie. Nawracające samoloty powtórnie zrzuciły bomby na szpital. [...] Gdy minął pierwszy nalot [...] udałem się do płonącego szpitala. Na schodach przed wejściem leżał zabity człowiek. Nie był to jednak chory, lecz ktoś, kto przybiegł tu z miasta. Na chodniku przed szpitalem również leżeli zabici. [...] W zawalonym szpitalu jakakolwiek pomoc z naszej strony była bezskuteczna. Drugi budynek szpitalny, gdzie było położnictwo, miał całkowicie zerwany od podmuchu eksplodującej bomby dach” (zeznania świadka Zygmunta Patryna, 1974 r., archiwum IPN).

   Bitwa pod Mokrą (na północny zachód od Częstochowy) – Wołyńska Brygada Kawalerii z Grupy Operacyjnej „Piotrków” (Armia „Łódź”), dowodzona przez płk. Juliana Filipowicza, zwycięsko odpiera czołowe ataki niemieckiej 4. Dywizji Pancernej, która traci około 100 wozów bojowych, zniszczonych i uszkodzonych. Jeden z pogromców niemieckich czołgów, kapral Leonard Żłób, jako pierwszy żołnierz polski tej wojny zostaje przedstawiony do odznaczenia orderem wojennym „Virtuti Militari”.

    Bój pod Krojantami. Dwa szwadrony 18. Pułku Ułanów Pomorskich brawurowym manewrem kawaleryjskim hamują marsz XIX Korpusu Pancernego gen. Heinza Guderiana w kierunku strategicznego węzła kolejowego w Chojnicach; w boju ginie dowódca pułku płk Kazimierz Mastalerz. Rodzi się legenda o ataku z szablami na czołgi, wykorzystywana w propagandzie niemieckiej, a po wojnie także w debatach historyczno-politycznych epoki PRL.

   Początek długotrwałej zaciętej obrony polskiego wybrzeża w rejonie Gdyni i Oksywia. Dowództwem Lądowej Obrony Wybrzeża kieruje płk Stanisław Dąbek. Siłami Marynarki Wojennej dowodzi kontradm. Józef Unrug.

„[1 września 1939 r.] o godzinie 13.30 przeżyliśmy najgroźniejszy i dla nas zabójczy nalot samolotów wroga [...]. Zobaczyłem odrywająca się bombę. Wydawało się, że leci wprost na mnie. [...] gruchnęła w molo, mniej więcej między pierwszym a drugim działem [...] przez zerwane poszycie wdarła się woda i okręt zrywając cumy, poszedł na dno, jak siekiera [...]. Patrzę na por. [Jacentego] Dehnela, bojowego oficera. Strzela bez przerwy z Vickersa, zdaje on sobie doskonale sprawę, że okręt idzie na dno, mimo to brodząc po kolana w wodzie strzela dalej” (relacje o bombardowaniu portu Oksywie i ostatniej walce torpedowca ORP „Mazur”, za J. Pertek, Mała flota wielka duchem, Poznań 1989, s. 13–17).

   W ogólnopolskim dzienniku „Nasz Przegląd” ukazuje się oświadczenie: „Organizacja Syjonistyczna i naród żydowski stoją po stronie polskiej, gotowe do walki o swą godność i niepodległość. To oświadczenie winno być drogowskazem dla światowego żydostwa. Miejsce Żydów całego świata jest po stronie polskiej”.

   • Na posiedzeniu brytyjskiej Izby Gmin premier Neville Chamberlain zapowiada walkę aż do zniszczenia Niemiec. W podobnym duchu wypowiadają się przedstawiciele liberałów i laburzystów. Rządy brytyjski i francuski zarządzają mobilizację powszechną w swoich krajach 


polskiemiesiace.ipn.gov.pl

Historie z Sienkiewicza na kocich łbach

    W 1920 roku powstała w Białymstoku nielegalna czarna giełda. Nikt jednak z jej działalnością się nie krył. Białostocka Wall Street ulokowała się w popularnej cukierni Karola Metza, przy Sienkiewicza 4. Ruszała codziennie o godzinie 19. Już w 1912 roku na dziewięć istniejących w mieście kantorów bankierskich aż siedem znajdowało się właśnie na Sienkiewicza.    Najlepszą renomą cieszył się kantor Markusa i Perlisa. Niewiele ustępowały mu kantory Samuela Goldberga i Józefa Knyszyńskiego. Ale kantory to dobre były za cara. Rubel stał mocno to i można było z niego żyć. W 1920 roku wszystko się zmieniło. Marka, która była wówczas polską walutą, nie była stabilna. Ten kto nie czuł praw ekonomii, rano mógł być milionerem aby wieczorem stać się bankrutem. 

   Niewtajemniczeni w proceder goście cukierni przyglądali się zdumieni obserwując kilkudziesięciu mężczyzn, którzy "stali w miejscu i krzyczeli jednym głosem". Postulowano, aby ukrócić te spekulacyjne praktyki.  Ale praw rynku walutowego nie da się stłumić ot tak sobie. Przeto białostocka Wall Street vel Sienkiewicza funkcjonowała w najlepsze. 

  Pretendowała też ta ulica do miana jednego z cudów świata, zazdroszcząc antycznej sławy wiszącym ogrodom Semiramidy. Oszałamiających ogrodów przy Sienkiewicza nie było, ale za to był wiszący most. 

   Oczywiście chodziło o most nad Białą. Po dżdżystej jesieni 1922 roku jego przyczółki zostały podmyte. Sam most stał więc na palach wbitych w dno rzeki, a pomiędzy nim a brzegami były pokaźne dziury. Taki most na środku rzeki, nawet tak niepozornych rozmiarów jak nasza, to żaden most, acz mógłby uchodzić za lokalną ciekawostkę. Magistraccy technicy postanowili połączyć go jednak ze stałym lądem. 

   Uczynili to jednak na tyle nieporadnie, że deski przybite do jezdni mostu znalazły się ponad poziomem ulicy. Dzięki temu, jak żartowano sobie w mieście, z mostu zrobiono trampolinę.  Złośliwcy twierdzili, że "magistrat dbały o splendor miasta, celowo toleruje tę osobliwość w stylu babilońskim, aby odróżnić Wielki Białystok od różnych niewielkich Kozich Wólek i Baranich Rogów".

  Miała też Sienkiewicza aspiracje do konkurowania z paryskimi Champs Elysees. Jeszcze na początku XX wieku dużym wysiłkiem władz miejskich, niewielki fragment Sienkiewicza, za jej skrzyżowaniem z Ogrodową, przebudowano tworząc w tym miejscu wielkomiejski bulwar. Robił naprawdę dobre wrażenie. Jezdnie rozdzielał szeroki trotuar, okolony barierami. Wzdłuż nich rosły starannie przycinane drzewka, stały proste ławki. Przez kilka lat było to modne, ulubione przez białostoczan miejsce spacerów. Niestety czas nie obszedł się z tym przeniesionym nad Białą paryskim sznytem dobrze. 

   W połowie 1926 roku stan tej reprezentacyjnej promenady był opłakany. Pisano, że "cała prawa strona jezdni począwszy od Ogrodowej, a skończywszy przed torem dworca poleskiego przedstawia obraz nieprzebytych wprost przestrzeni. Karkołomne wyboje, bajury występujące na chodniki, zalewające podczas ulewy całe przestrzenie, kamień na kamieniu i goły szkielet toru tramwajowego, robią wrażenie terenu po groźnym trzęsieniu ziemi". 

   Magistrat dostrzegał fatalny stan było nie było jednej z najważniejszych ulic w mieście. Postanowił więc działać. Zadziwieni przechodnie obserwowali jak po owych bajurach telepały się fury wypełnione kamieniami brukarskimi. Jechały one w kierunku placu na rogu Sienkiewicza i Traugutta. Po kilku tygodniach w miejscu tym wyrosła ogromna pryzma "kocich łbów" i w tym momencie wszelkie prace ustały. Białystok aż kipiał od plotek. Zastanawiano się komu opłacało się zebrać wszystkie kamienie z całego powiatu i przywieść je na Sienkiewicza. 

   Wkrótce okazało się, że w miejskiej kasie po zakupie kamieni zabrakło już pieniędzy na jego ułożenie. Krytyka skierowana pod adresem władz była druzgocąca. Co praktyczniejsi twierdzili, że zamiast planować nierealne inwestycje trzeba może zrobić mniej kosztowną naprawę powybijanych bruków. Dyskusja trwała, a tu zbliżała się kolejna słotna jesień, a bajury jak były tak były.


Andrzej Lechowski 

Na Grodzieńskim Rynku

 

   Opowieści zza miedzy ...    Drożdże! Drożdże! Lepy na muchy! Lepy na muchy! A komu rękawicy na futrze! Cukierki, cukierki! Lody, lody, lody z rodzynkami! Takie głosy można było usłyszeć na rynkach Grodna jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Rynek zawsze był oddzielnym światem we wnętrzu wielkiego miasta.

   Tu zawsze można było kupić pierwszą majową rzodkiewkę, świeży twaróg i gęstą śmietanę. W halach mięsnych sprzedawano wołowinę, cielęcinie i wieprzowinę. Na rękach u handlarek albo w koszach siedzieli gęsie, kury i indyczki. Wszędzie stały wozy chłopskie a obok nich konie na chrapy których naciągnięto specjalne torby z owsem. W całą tą tęcze głosów, zapachów i smaków wplątało się ćwierkanie tysięcy wróbelków, które skakali pod wozami, klując obronione przez koni ziarenka owsa.

  “Rynkowe” tradycje w naszym mieście liczą nie mniej pięć wieków. W latach 1560-1561 „sprawca dworów grodzieńskich” Sebastian Dybowski i „szlachcic Jego Królewskiej Mości” Ławryn Wojna sporządzili dokument „Pomiar Włok Grodzieńskich” w którym spisali wszystkie ulice i place miasta. Pośród innych obiektów w spisę figurowali trzy rynki – Rynek na głównym placu Grodna, Niemiecki rynek nad Horodnicką i jeszcze jeden na Przedmieściu Zaniemeńskim.



   Na planie Grodna z roku 1795 można zobaczyć Sienny Rynek które przejął funkcje głównego rynku miasta. On mieścił się pomiędzy teraźniejszymi ulicami Batorego i Socjalistycznej i był wieloprofilowym rynkiem. Tut sprzedawano i artykuły spożywcze i towary przemysłowe. Wspomina Antonina Marcinkiewicz „na rynku był szereg sklepików gdzie sprzedawano warzywa a z drugiej strony mięso. Dalej stali wozy z wiosek z których sprzedawano i ziemniaki i śmietanę i masło. Z rynku można było wejść do karczmy gdzie handlujące mogli wypić herbaty i zjeść smażonego śledzia. A dookoła rynku byli domy ze sklepami gdzie w wielkich beczkach leżały ryby, mąka i inne towary. Pod domami miesili się lodownie dokąd spuszczano nie sprzedane w ciągu dnia mięso”.

   Najstarszym rynkiem Grodna był Niemiecki Rynek położony na skrzyżowaniu współczesnych ulic Wielka Trojecka i Dominikańska około wielkiego cmentarza żydowskiego. Z nazwy rynku można wnioskować, że handlowali na nim przeważnie cudzoziemcy. Na początku XIX wieku miał on nazwę Kozi Rynek a od lat 50-ch XIX wieku plac nazywał się Szpitalnym dlatego że pobliżu stał szpital żydowski. W latach Pierwszej Wojny Światowej czy od razu po niej na rynku organizowano handel rybą. O tym miejscu starsza grodnianka Klaudia Nieściarenka wzmiankowała „Przed wojną na tym rynku stali wielkie akwarium, skąd dostawano ryby na sprzedaż. My z przyjaciółką sprzedawaliśmy tam nazbierane na cmentarzu żydowskim poziomki.”

   Też na ulicy Wielkiej Trojeckiej, tylko w pobliżu synagogi, znajdował się Mięsny Rynek. Rynek był znany ze swoich „jatków” - niewielkich drewnianych sklepików, gdzie sprzedawano mięso, najpierw cielęcinę, dlatego że większość kupców na tym rynku rynku należała do narodu żydowskiego. Dziś od Rynku Mięsnego nie pozostało i śladu, na jego miejscu wznosi się gmach banku.

    Po Pierwszej Wojnie Światowej sklepy na centralnych ulicach pojawiali się jak grzyby po deszczu ale towary z tych sklepów byli za drogie dla większości grodnian. Dla tego głównymi miejscami robienia zakupów dla grodnian byli rynki. Ilość rynków rosła, niektóre z nich powstawali żywiołowo. W lutym 1927 roku korespondent gazety «Nowy dziennik Kresowy» pisał „Na ulicy Grandzickiej naprzeciwko ulicy Mickiewicza stoi słup z napisem „Rynek Miejski” który ukazuje że na pobliskim placu można prowadzić handel.” Grodnianie nazwali to miejsce Rynkiem Drzewnym dlatego że tu można było zakupić drewno opałowe na zimę. Jeden metr kubiczny drewna opałowego kosztował następująco - świerkowe 6,5 złotych, sosnowe 7,5 złotych, olchowe 8,5 złotych, brzozowe 9 złotych. To ostatnie było tak drogie dlatego że najlepiej ogrzewało kamiennicy grodnian długą surową zimą. Tu też sprzedawano wielkie śliczne choinki sylwestrowe wysokością 3–4 metry.

   Drzewny Rynek był należnie obstalowany tylko w 1934 roku. Teraz tu można było nie tylko kupić wóz drewna opałowego za 10 złotych ale i coś z towarów i jedzenia. Na rogu Grandzickiej i Mickiewicza stał sklep Pana Jabłońskiego w witrynie której zawsze stało zasmażone prosie z jajkiem w łyczku. W tym sklepiku za szklanką „czystej wyborowej” włościanie świętowali udane czy nie bardzo udanie transakcje.

  Na początku XX wieku w miejscu wyjazdu z Grodna w stronie Skidla powstał Rynek Skidelski. W budynku gdzie teraz mieszczą się kasy linii autobusowych podmiejskich funkcjonowała hala po sprzedaży mięsa i mleka. Wzdłuż ulicy Skidelskiej za wysokim płotem drewnianym stali maleńkie kramki. Wejście na rynek było ze strony Artyleryjskiej. W latach międzywojennych władze chcieli zrobić ten rynek głównym w mieście. Dla kontroli jakości mięsa w latach 1924-1926 obok rynku zbudowano stacje sanitarną. W roku 1972 Rynek Skidelski przeniesiono z starego miejsca bliżej Farnego Cmentarza i kolei, gdzie wybudowano dla niego specjalny gmach.

  Artykuły spożywcze przywożone przez wieśniaków na rynki do miasta kosztowali tanio. Kilogram bulby kosztował 8 groszy, masła 6,5-7 złotych, wołowiny 2 złotych, litr mleka 40 groszy. Sami chłopi jedli bardzo mało drobiu, jaj czy masła sprzedając to wszystko. Musieli zarobić jakiś grosz żeby przywieźć z Grodna soli, nafty dla lamp, cukru albo sacharyny, zapałek, drożdży.

  Za Niemnem rynek na początku XX wieku mieścił się w okolicach Placu Świętego Włodzimiera dookoła cerkwi pod takim wezwaniem. Po Pierwszej Wojnie Światowej rynek przeniósł się na ulicę Lipową gdzie później wybudowano gmachy fabryki tytoniowej. Handel odbywał się wprost z wozów postawionych wzdłuż drogi po której w chmurach kurzu przenosili się auta. W roku 1938 planowano przenieść rynek na plac za szkołą Stefana Żeromskiego, ale niebawem rozpoczęła się wojna...

  Na Placu Stefana Batorego czyli dawnym Rynku w czasach II Rzeczypospolitej już nie handlowano. Ale w byłym ratuszu i pałacu Radziwiłłów handlowali żydzi właściciele maleńkich sklepików. 

  Głównym zadaniem takiego handlarza było zwabić kupca do sklepu - „Niech Pan tylko zobaczy towar, jak zobaczy to obowiązkowo coś kupi”. W takim sklepiku mogli stać jednocześnie tylko trzy osoby. 

  W jednej sprzedawano galanterie, drugiej sierpy, kosy, siekiery, młotki a dalej w obitym blachą pomieszczeniu z wielkiej beczki nalewano naftę.

  Jednym słowem na starych grodzieńskich rynkach można było kupić prawie wszystko. Już tej starej atmosfery dzisiaj nie sposób na rynku wyszukać. Nie ma mody na huczne wychwalanie swego towaru ani kolorytowych handlarek ze starych zdjęć.


A.W

Ulica Dąbrowskiego

 
   

    Mieszkaliśmy przy Dąbrowskiego 20 - opowiada pan Stankiewicz. - Moi rodzice pochodzą z Wołynia. Tam poznali się i przeżyli wojnę. Do Białegostoku przyjechali w 1946 roku. Mieliśmy dwa pokoje. Rolę łazienki pełnił wydzielony w kuchni kącik z kolumienką do grzania wody i dużą kamienną wanną.   Była to część mieszkania (od ulicy), które przed wojną należało do Dawida Pisara (w książce telefonicznej z 1938 roku jego numer telefonu brzmiał 581). 

  Syn właściciela, Samuel jako jedyny z rodziny uratował się z białostockiego getta. Później, już po latach Samuel Pisar odwiedził dwa razy swój rodzinny dom. Pierwszą wizytę opisał w książce "Z krwi i nadziei". A drugi raz, jak przyjechał do Białegostoku w 2009 roku, na uroczystości rocznicowe białostockiego getta. Drugą część tego mieszkania zajmował właściciel kamienicy Ignacy Sikorski z Sikor koło Jeżewa, mający szlacheckie pochodzenie.

   W prawym rogu był balkon państwa Janulis. Na parterze mieszkania państwa Nowickich i skrajne, po prawej stronie państwa Mackiewiczów. Pani Felicja była Terenowym Opiekunem Społecznym. Pan Józef był znakomitym specjalistą od motocykli i samochodów. 

  Odnawiał w chlewku motocykle marki "Indian", którymi podczas występów w Białymstoku, interesowali się zawodnicy startujący w "beczce śmierci". Ta beczka była z drewnianych klepek. Zawodnik z czarną opaską na oczach po uruchomieniu motocykla jeździł po obwodzie wewnątrz, wykonując różne figury. Widzowie oglądali jazdę, stojąc przy górnej krawędzi beczki. Towarzyszył temu straszny hałas (motocykle bez tłumika) i smród spalanej benzyny.


  Po drodze do szkoły mijałem następujące domy. Przy Dąbrowskiego 18 (obecnie pub Dalmacja) mieszkali państwo Malinowscy, gospodarze działki, gdzie zawsze panował idealny porządek. Gospodarz hodował gołębie, a w sadzie rosła grusza o bardzo smacznych owocach. 

  Przy Dąbrowskiego 16 mieszkali państwo Haliccy (obecnie tu sklep z częściami samochodowymi). Na dole była restauracja z cygańską kapelą. Przez wiele lat w tym budynku produkowano wodę sodową. Naprzeciw znajdowała się, istniejąca do dziś stacja benzynowa.

  Przy Dąbrowskiego 14 znajdowały się biura różnych instytucji. Dom pod numerem 12 należał do państwa Ciupów. Na parterze mieściły się sklepy: spożywczy (z marmoladą w wiadrach lub w drewnianych skrzynkach), rybny i z częściami samochodowymi. Za podwórkiem, przed skrętem w Botaniczną, stała duża, stara kuźnia. A pod numerem 10 było Technikum Mechaniczne. Mijając ten budynek w drodze do podstawówki nie myślałem, że będę uczniem tej szkoły.

  Naprzeciw, obok kościoła św. Rocha, pod numerem 1, w budynku parafialnym, na parterze była Przychodnia Rejonowa. Zaś w pomieszczeniach na piętrze siostry zakonne prowadziły przedszkole.

  Ponadto w tym budynku mieściło się biuro Państwowej Centrali Drzewnej "PAGED", pracował tu mój ojciec. Na dole, w dużej sali konferencyjnej organizowano zakładowe imprezy choinkowe, które jeszcze pamiętam.

  I nie numerując już posesji, następnie był dom państwa Żukowskich (pani Żukowska była nauczycielką w Szkole Podstawowej nr 18).

  Za tym domem, w budynku (chyba po stajni) Technikum Mechaniczne urządziło salę gimnastyczną. W głębi znajdowały się warsztaty szkolne i boisko, z którego korzystał też klub sportowy Start.

  Przy Dąbrowskiego 2 była apteka (przed wojną pana Wacława Michalskiego), a potem chyba pana Sosnowskiego) i sklep mięsny.

  Dalej zaczynała się ulica Lipowa, która nosiła nazwę Stalina. Budowano wtedy biurowiec Lasów Państwowych i firm związanych z produkcją leśno-drzewną. Później podjąłem tu pracę i związałem się z tą firmą prawie 43 lata.

  Pamiętam też doskonale piekarnię założoną pana Józefa Urbanowicza w budynku pod numerem 22. Jego samego nie zdążyłem poznać, byłem mały, kiedy zginął w wypadku. Ale jego żonę widywałem często. Zawsze nienagannie ubrana, dbająca o swój wygląd.

  Piekarnia słynęła ze znakomitego pieczywa. Mnie szczególnie smakowały obwarzanki. Świeżutkie, jeszcze ciepłe, błyszczące, pachnące - sama poezja i kunszt sztuki piekarniczej. Z czasem piekarnia została zlikwidowana. Podzieliła los większości firm prywatnej inicjatywy, które po kontroli finansowej i wyliczeniu domiaru, znikały z rynku. W tych pomieszczeniach mieścił się później sklep spożywczy.

  W głębi podwórza była olejarnia należąca do pana Żywolewskiego. Ruch w obu firmach zaczynał się bardzo wcześnie. Do piekarni po pieczywo już o 4 rano przyjeżdżały budy zaprzężone w konie, a do olejarni po wytłoki, nazywane makuchami zjeżdżali się rolnicy. Ulica - kocie łby - była wąska i ślepa.      Żeby wyjechać stąd, kierowcy musieli sporo się nakręcić, robiąc przy tym straszny rumor. Ale zimą dzieciaki miały frajdę. Doczepiając sanki do zaprzęgu lub trzymając się podczas jazdy na łyżwach, można było sobie kawałek podjechać. Nierzadko jednak woźnica potraktował gapowiczów batem.

  Zimą naszym ulubionym miejscem zabaw była słynna górka przy kościele św. Rocha. Zimą zbierały się tam dzieciaki z całego miasta. Królowały sanki i łyżwy, narty mało kto miał. Mieszkając blisko, z kolegami nosiliśmy wieczorami wodę, aby na następny dzień nawierzchnia do jazdy na łyżwach była wystarczająco śliska.

  Pod koniec sierpnia na odpust na Rocha zjeżdżali tutaj gospodarze z okolicznych wsi. Białostoczanie korzystali z okazji i zaopatrywali się w ziemniaki i warzywa.

Tedi



Pamiątki po Elizie Orzeszkowej



Zanim dzieci pójdą do szkoły - " Opowieści zza miedzy " 

   Eliza Orzeszkowa w życiu społecznym Grodna zbyt wybitną odegrała rolę, ażeby ślady jej wieloletniego tu pobytu nie zostały uwiecznione. Bodaj po raz pierwszy ujrzała Grodno młodziutka Eliza w 1849 r., będąc jeszcze 7 letnim dzieckiem, skąd z ukochaną babką swoją, Elżbietą z Kaszubów Kamieńską, na wiosnę 1850 r. udała się do Wilna.

  Lato 1857 r. spędziła Eliza przy matce w Rumlówku, majątku w 3 kilometrach od Grodna nad Niemnem położonym, który jej matka Franciszka Widacka nabyła za swoją sumę posagową.  Na początku jesieni Eliza Pawłowska z matką przeniosła się do Grodna i zamieszkała przy ul. Brygidzkiej w domu Kamili Hładko, zajmując mieszkanie o 9 pokojach i z dużym salonem, ozdobionym sprzętem i obrazami z Milkowszczyzny.

  Na początku 1858 r. odbył się w Grodnie ślub Elizy z Piotrem Orzeszką, właścicielem Ludwinowa na Polesiu. Ślubu udzielił w kościele bernardyńskim ks. Gintowt, późniejszy metropolita, przyjaciel domu p. Widackiej. Do ślubu prowadził Elizę Bronisław Orzeszko, brat narzeczonego, od ślubu zaś siwowłosy Antoni Glindzicz, swat i szwagier Piotra Orzeszki.

  Eliza z Pawłowskich Orzeszkowa przyszła na świat 6 czerwca 1841 roku w rodzinnym majątku Milkowszczyzna koło Grodna. Milkowszczyzna – rodzinny dwór Elizy, nabyty został przez jej ojca, Benedykta Pawłowskiego, około 1830 r. Był to dobrze zagospodarowany majątek, a puszczony w dzierżawę w czasie pobytu Elizy w Grodnie, przynosił około 5000 rubli rocznie dochodu. Oprócz tego było 30 włók bardzo dobrze utrzymanego lasu. Ruchomość „milkowska” była ocenioną na 10000 rubli.

  Ojciec Benedykt Pawłowski, wolterianin, członek czynny i „mówca” grodzieńskiej loży masońskiej „Przyjaciele Ludzkości”, był zamożnym ziemianinem o wykształceniu prawniczym. Posiadał szerokie zainteresowania intelektualne, zebrał w swym domu bogatą galerię obrazów oraz obszerną bibliotekę liczącą kilka tysięcy tomów. Niestety zmarł w 1843 r., gdy E. Orzeszkowa miała zaledwie dwa lata. 

  Ślub Orzeszkowej był wydarzeniem w życiu Grodna niezwykłym. Odbył się z rzadkim przepychem. Orzeszko przyjechał z Warszawy z dwoma powozami, karetą i koczem z jedenastu do nich końmi, z czterema służącymi, z których dwaj byli stangretami, a dwaj lokajami – wszyscy w liberii, pełnej galonów i blach, z wyrytym na nich herbem Leliwa. Ekwipunek ten kosztował 6000 rubli.

  Franciszka z Kamieńskich Widacka była drugą żoną ojca Elizy, Benedykta Pawłowskiego. Wyszła powtórnie za mąż za Konstantego Widackiego, właściciela Janopola w pow. Kobryńskim, a wychowaniem małej Elizy zajęła się babka, Elżbieta Kamieńska. W 1851 roku, po śmierci jedynej siostry Klementyny, babka umieściła E. Orzeszkową na pensji Sakramentek w Warszawie, gdzie przebywała do 1857 r. Tu poznała i zaprzyjaźniła się z Marią Wasiłowską, późniejszą Konopnicką.

  Z przyjazdem narzeczonego zjechała do Grodna znaczna liczba jego krewnych i znajomych, którzy prawie cały czas spędzali w domu Widackiej. U marszałkowstwa Orzeszków odbył się na cześć Elizy poprzedzający uroczystość ślubną wielki wieczór, drugi u Kiersnowskich, z których córką Heleną, późniejsza autorka była w wielkiej przyjaźni. Odbyło się również przedstawienie amatorskie i w resursie była ogromna loterja fantowa, z balem połączona. Duszą wszystkiego była Kalikstowa Orzeszkowa.

  Po ślubie, cukrową kolację, specjalnie przez pana młodego z Warszawy sprowadzoną, urządzono w mieszkaniu Stanisława Pruszyńskiego, który, w nagrodę za ustąpienie mieszkania na tę noc, otrzymał zezwolenie prowadzenia panny młodej do stołu.  Eliza miała wówczas zaledwie rok 16 życia...

  W lutym 1858 r. wyruszyli Orzeszkowie do Ludwinowa, gdzie Eliza spędziła sześć lat i tam była świadkiem heroicznych walk o Niepodległość. W 1864 r. wróciła do rodzinnej Milkowszczyzny, gdzie systematycznie prowadziła swoje wykształcenie umysłowe, żyjąc w zupełnej samotności i zwalczając rozmaite powikłania, jakie w dobie popowstaniowej piętrzyły się w stosunkach ogólnych, tak też i w jej życiu osobistym wynikły.

  W 1866 r. ukazał się jej pierwszy, utwór pod tytułem „Obrazki z dni głodowych...” a z nim otworzyły się nowe horoskopy, nowy rozpoczął się okres życia.

  Po zamknięciu księgarni polskiej, którą posiadała w Wilnie, rozpoczął się przymusowy pobyt znakomitej autorki w Grodnie, otoczonej szpiegami i urozmaicony częstym meldowaniem się w urzędzie policyjnym... Od jesieni 1869 roku Eliza Orzeszkowa mieszka w Grodnie. Minęło 5 lat od zdeptania powstania 1863 roku. Była w środku wydarzeń, wszystko przeżyła osobiście. Uratowała Traugutta. „Powstanie tu było zaciętsze, uparte niż w Królestwie. Najmężniejsi, najszlachetniejsi , najgoręcej miłujący zginęli od kuli, od zsyłki, a następnie wychowywali dzieci pod czarnymi skrzydłami terroru, w trwodze, w gryzącej trosce, w upokorzeniu, w zwątpieniu. Kraj nasz zaległa głucha i ciemna noc... przeżyłam noc tę w miejscu, gdzie była ona najdłuższa i najciemniejsza”.

  Mieszkała wówczas w domu (dziś nieistniejącym) Rosenbauma przy zaułku Siennym (obok drukarni K. Kramkowskiego). Dom ten spalił się w czasie wielkiego pożaru Grodna w 1885 r. i padła w nim pastwą płomieni niezmiernie cenna biblioteka rodzinna. Po pożarze Orzeszkowa wyjechała do Miniewicz w powiace grodzieńskim.

  Krótko mieszkała następnie w domu Szlegiela (później A. Jodkowskiej-Wołkowej) przy ul. Polnej, w salkach domu Chamrata, zanim przeniosła się do domu jej przyszłego męża, Stanisława Nahorskiego, w którym ostatnie lata swojego zasłużonego ojczyźnie żywota spędziła.

  Mieszkając, w Grodnie Orzeszkowa wyjeżdżała na kilkumiesięczne wakacje do pobliskich wsi: w latach 1878–1896 do Kwasówki, Swisłoczy, Miniewicz, Poniemuni; w latach 1898–1902 do Białowieży, Putryszek, Łunna. Ale czy można nazwać to wakacje. Zbierała materiały do swoich prac jak prawdziwy reporter. Aby wyjechać do Łunnej lub innej wsi, Eliza Orzeszkowa musi ubiegać się o zezwolenie od gubernatora. 

  Na wyjazd do Warszawy musi dać zgodę minister. Wyrywa się spod nadzoru nad Niemen. „Wiejski kąt, choć najęty, milszym mi jest dlatego od tego miasta, w którym osadziły mię losy, brak umysłowego i artystycznego użycia tu wynagradza się ciszą, spokojem, a nade wszystko naturą bo nie potrzebując nawet wychylać się przez okno z głębi pokoiku mego widzę Niemen i za Nienem bór sosnowy”.

  Jan Kamieński – powstaniec styczniowy, sybirak. Jana Kamieńskiego Eliza Orzeszkowa nazwie „rycerzem o brylantowej duszy”, posłużył jej prototypem Andrzeja Korczyńskiego w powieści „Nad Niemnem”, a mianowicie Miniewicze nazwie w powieści Korczynem

  Bardzo lubiła Pani Eliza Miniewicze. Mianowicie tu była napisana jej powieść „Nad Niemnem”. Pisała w jednym z listów „29 września 1883. Z wielką chęcią spędziłabym tu jeszcze z miesiąc. W czarne jesienne noce płynący prawie pod oknami Niemen przerzyna ciemność srebrnawą wstęngą, a na nim rybacy rozpalają w czólnach wielkie ognie. We dnie zaniemeński las cicho stoi spowity w deszczowej mgle, tratwy suną zwolna na omglonym zwierciadle rzeki, na szerokich ogołoconych polach grają przeciągle pastusze surmy”.

  Ślub E. Orzeszkowej ze Stanisławem Nahorskim odbył się w dniu śmierci cara Aleksandra III, o godzinie 7 rano, w kościele pojezuickim, co spowodowało dochodzenie władz bezpieczeństwa i liczne przykrości. Zawdzięczając tylko wyjątkowym stosunkom towarzyskim S. Nahorskiego udało się zwolnić E. Orzeszkową od meldowania się w urzędzie policyjnym, pod nadzorem policyjnym jednakże pozostawała znakomita autorka niemal do śmierci...

  Nie przeszkadzało to E. Orzeszkowej brać czynny udział w pracach Towarzystwa Dobroczynności, a po pożarze Grodna 1885 r. była na czele komitetu pomocy pogorzelcom, pracując w którym okazała wiele serca dla najuboższych mieszkańców miasta Grodna.

  To też tysiące ludności ciążyło za konduktem żałobnym, gdy w dniu 18 maja 1910 r. jej serce bić przestało. Tysiące składały hołd wdzięczności i uznania za jej dobre serce i pełne zasług życie.  Pozostały rozproszone wśród wielu osób, z którymi miała styczność Orzeszkowa, różne kartki i listy, a w nich uwiecznione Jej myśli i ślady Jej czynów.

  Dom E. Orzeszkowej przy ul. jej imienia wchodził w kompleks zabudowań fabryk A. Tyzenhauza. Ulica nosiła nazwę Rozkosz od karczmy, tak nazywanej, której budynek stał kiedyś w końcu ul. Orzeszkowej. W domu S. Nahorskiego E. Orzeszkowa krótko mieszkała zaraz po pożarze Grodna w 1885 r, czyli przed wyjazdem do Miniewicz. Ulica Rozkosz później była nazwana przez rosjan Sodową, a w ostatnich latach zaboru – Murawjewską. E. Orzeszkowa tą nazwą ulicy była głęboko dotknięta. 

  W ostatnich latach swojego życia nie szczędziła pracy nad ugruntowaniem polskości w Grodnie, zakładając w domu własnym szkołę tajną, bibliotekę dla młodzieży szkolnej i prowadziła osobiście kursy dla młodzieży, szczególnie w zakresie literatury polskiej.

  Dom E. Orzeszkowej, po śmierci autorki nie był w należytym poszanowaniu i po wojnie światowej wnętrze mocno zostało zmienione. Należało zachować przynajmniej gabinet znakomitej autorki. Teraz w domu pisarki mieści się filia grodzieńskiej biblioteki wojewódzkiej, w kilku pokojach są odnowione interiery z początku XX wieku. Na cmentarzu katolickim znajduje się skromny granitowy nagrobek z krzyżem i napisem:

Stanisław Nahorski

Kamienica z ulicy Św. Mikołaja

   Pierwsza wzmianka pochodzi z roku 1876 . Następna pełniejsza już mówi o Judel Izrael Kaleckim i jego żonie Sora z domu Zelmans którzy stali się posiadaczami posesji przy ulicy Lipowej 19 w grudniu 1892 roku. W 1894 roku dokupili fragment nieruchomości Abrama Mejłacha, sąsiadującej z ich placem od tyłu.

  Trzy lata później odnotowano na niej trzypiętrowy dom murowany, czyli prawdopodobnie zachowany do dziś budynek. Okazuje się, że takich czynszowych budynków było na ich posesji więcej .Wymienia się ich 7.

  Udało się dotrzeć do mapy z roku 1965. Widać na niej obecny budynek kamienicy. Wtedy działka, na której się znajdował należała do skarbu państwa, a obie części kamienicy stanowiące w przybliżeniu składowe litery L, nosiły adres: Lipowa 19a i 19b.

  Na mapie widać również, że za kamienicą w podwórku stał poprzeczny budynek, którego dziś już nie ma. Prawdopodobne więc jest, że część lokali usługowych przed wojną przypisanych kamienicy przy Lipowej 19, mieściła się w obecnej kamienicy przyulicy. św. Mikołaja.

   Ich właścicielami byli Ida Potraw, akuszerka, B. Granadsztejn, oferujący konfekcję męską, meble i obuwie.Naftali Orman i jego sklep z meblami, Sonia Lubowicz ze swoim sklepem spożywczym, Abel Studnik, prowadzący warsztat mechaniczny, Ślusarze Hirsz Gniecucki i Iser Szoslak oraz lekarz specjalista od chorób żołądka i Kiszek Izaak Landsberg .

   Te fakty świadczą o żydowskiej przeszłości tej części centrum Białegostoku. Zastanawiam się, ile z wymienionych osób zakończyło swą ziemską wędrówkę za murami getta.

Mgliste są powojenne losy kamienicy, Wiadomo, że już po II wojnie światowej, najprawdopodobniej po przejęciu przez Miejski Zarząd Budynków Mieszkaniowych. Później zaś mieszkania komunalne .

Płot przy ul. Mickiewicza na którym wciąż widać ślady po pociskach





   Płot przy ul. Mickiewicza na którym wciąż widać ślady po pociskach i odłamkach  pozostawionych  podczas walk o wyzwolenie miasta po wybuchu niemieckiej bomby na " praczkach " w 1944 roku -  w ówczesnej szkole zginęło wtedy 14 osób . Na  calowych stalowych prętach  widać  wyrwy  po  odłamkach 

   Niewielu czekajacych na przystanku przy Urzedzie Wojewódzkim zwraca uwagę na płot stojący za nimi... a warto... bo niewiele jest w naszym otoczeniu namacalnych sladów działań wojennych...

    Stare stalowe pręty ogrodzenia przylegającego do budynku  nr. 1 na ul. Mickiewicza poszarpane .  Powinny zostać poddane właściwej konserwacji by nadal przypominać o tym co odeszło i miejmy nadzieje  nigdy nie wróci...

   Ulica Mickiewicza 1 - budynek z 1897 r . Siedziba dawnego żeńskiego gimnazjum  Mikołajewsko- Aleksandrowskiego, od 1919 r. Państwowe Gimnazjum Żeńskie im. Anny z Sapiehów Jabłonowskiej, obecnie Wydział Prawa. Budynek nr.3 Urzedu Wojewódzkiego wybudowany w latach 1928-30. Siedziba NKWD w latach 40.  

MR 

Kiedy w Białymstoku pojawiła się pierwsza reklama świetlna, asfalt i Klukwa ?

  Wszystko co jest pierwsze zapada w pamięć i przechodzi do historii. Z czasem jednak okazuje się, że tych pierwszych było tyle, że nie sposób je wszystkie spamiętać. Ot choćby proste pytanie. Kiedy w Białymstoku pojawiła się pierwsza reklama świetlna? Trudne? Odpowiem. W październiku 1926 roku.

  W miejscu gdzie dziś stoi budynek, w którym na parterze jest sklep "Ratuszowy", przed wojną stała kamienica Jankiela Szmula Zabłudowskiego. Od strony Lipowej, na parterze była w niej piekarnia Józefa Mładka. Przed nią stał słup telefoniczny. I właśnie na nim zawisła ta pierwsza świetlna reklama.

  Dokładnie ją opisano. "Na ekranie, przymocowanym do słupa, ukazują się rozmaite świetlne napisy reklamowe oraz całe wycinki z filmów wyświetlanych obecnie lub mających być demonstrowanemi w miejscowych kinach".

  To była sensacja. Nic więc dziwnego, że pod piekarnią, całymi godzinami stał zbity tłum gapiów wpatrujących się w migoczącą skrzynkę. Ludzi było tyle, że tamowali ruch na jezdni. O przejściu chodnikiem w ogóle nie było mowy. Piekarz Mładek rwał włosy z głowy, bo żaden z klientów nie mógł dostać się do piekarni. Wejście było zatarasowane. Uradowani byli natomiast śródmiejscy złodziejaszkowie.

  Krążyli pomiędzy osłupiałymi białostoczanami, którzy z zadartymi głowami wpatrywali się w słup. Ileż to portfeli zmieniło właściciela dzięki tej reklamie!Prasa konkludowała, że te świetlne anonsy należy szybko zlikwidować, bo są one "dla publiczności naszej - niewygodą, dla policji - fatygą, dla miasta - nieporządkiem, dla złodziei - fajramem i żniwem".

  Inna nowość zawitała na Rynek Kościuszki w lecie 1936 roku. Wówczas, po raz pierwszy w Białymstoku położono asfalt! Początki były skromne, bowiem "municypalność białostocka" zafundowała mieszkańcom jedynie "gładkie asfaltowe przejście".

  Można było korzystać z niego, chcąc z rogu ulicy Sienkiewicza przejść na drugą stronę Rynku, pod aptekę Ajzensztadta. Białostoczanie nareszcie mogli wygodnie spacerować zamiast wykręcać nogi i łamać obcasy na "kocich łbach".

  Chodnik ten wywołał "ogólną uciechę i ogólny podziw". Sarkano jedynie na fakt, że przed apteką zawsze na asfalcie stał jakiś pojazd. W sąsiedniej kamienicy mieścił się popularny w Białymstoku Dom Handlowy Braci Głowińskich, apteka też była chętnie odwiedzana bo słynęła z renomy, a na dodatek była tu jeszcze stacja benzynowa "Polminu", gdzie "auta benzynę nabierały". W związku z tym pieszym pozostawały stare, poczciwe kocie łby.

  Lato 1936 roku obfitowało w nowości. Wówczas to białostoczanie po raz pierwszy zobaczyli i spróbowali "nektariny" - nową odmianę włoskich brzoskwiń. W białostockich owocarniach za kilogram tej nowości trzeba było zapłacić aż 6 zł.

  Z inną nowością tegoż lata zdarzył się pewien kłopot. Na rogu Lipowej i Kupieckiej (Malmeda) znajdowała się świetnie prosperująca wytwórnia wód gazowanych Icchoka i Estery Lewinów. Wpadli oni na pomysł, aby wodę sodową mieszać z sokiem żurawinowym.

  Gdy już uchwycili odpowiednie proporcje, to zaserwowali białostoczanom nowy orzeźwiający napój, hit sezonu '36 - Klukwę. Białystok oszalał na jej punkcie. Każdy chciał gasić pragnienie napojem od Lewinów. A, że lato tego roku było upalne, to i Klukwa szła jak woda!

  Jednak zazdrosna konkurencja nie spała i wnet inne białostockie wytwórnie zaczęły sprzedawać kwas żurawinowy, opatrując go tą dźwięczną, rosyjską nazwą. Lewin postanowił walczyć. Widząc, że konkurenci bezkarnie poją białostoczan jego wynalazkiem, zgłosił nazwę Klukwa do Urzędu Patentowego i uzyskał do niej wyłączność. Triumfalnie ogłosił, że wszystkie wytwórnie mają natychmiast przestać produkować fałszywą Klukwę. Zagroził, że gdyby ten jego zakaz nie poskutkował, to sądy w Białymstoku będą miały pełne ręce roboty.


Andrzej Lechowski

W Białymstoku uruchomiono pierwsze telelody

    Tylko patrzeć jak pełną parą ruszą lodziarnie. Przyda się wiec krótki kurs historii lodów w Białymstoku .Nasze praprababki zdane były na robienie lodów domowymi sposobami. W 1877 roku, w Białymstoku "lody zamrażały się w maszynkach będących teraz w używaniu, przy których znajduje się obszerny opis co do sposobu postępowania sobie z niemi". I bądź tu mądry po blisko 130 latach.

  Ale z odsieczą zawsze przybywa nieoceniona Lucyna Ćwierczakiewiczowa. W 1885 roku pisała ona, że "do robienia lodów trzeba mieć ceber ze szpontem u dołu, żeby rozpuszczoną wodę wypuszczać". Gdy go nie było, to polecała "lody bez maszynki, plombier zwane".

  Co to takiego? Wystarczyło 10 żółtek ubić z funtem cukru (to około 45 dkg). Dodać szklankę mleka i dobrze ogrzać, ale nie gotować, poczym ostudzić "zupełnie w lodzie". Dalej trzy kwaterki (kwaterka to ćwierć litra) kremowej śmietany ubić z pół funta cukru, dodając pół laseczki wanilii, ćwierć funta pistacji i tyle "konfitur suchych drobno krajanych". 

  Wszystko razem "zmięszać". Następnie wziąć rondel, jego dno ładnie (!) wyłożyć papierem i suchymi konfiturami. A dalej "wlać wszystko, przykryć pokrywą, wstawić w lód i dobrze rondelek nim obłożyć, kładąc go i z wierzchu, a następnie lód mocno solą śniegową posypać. Gdy dobrze zziębnie wyjdzie jak lody i doskonale takie zastępuje".

   W okresie międzywojennym lody na niespotykaną dotąd skalę pojawiły się na ulicy. Niezwykłą popularnością cieszyły się te, które produkował Piotr Awdonow. Miał on swą wytwórnię na Żelaznej pod 51. Codziennie rano rozpoczynała się tu produkcja nowej porcji lodów. W godzinach popołudniowych na ulice wyjeżdżały wózki. W letnie miesiące można było je zawsze spotkać na Sienkiewicza, Jurowieckiej, Fabrycznej i Warszawskiej od piętnastej do dziewiętnastej. Na Lipowej, Polnej (Waryńskiego), Częstochowskiej i Białostoczańskiej (Włókiennicza) wózki pojawiały się o godzinę później.

  Białostoczanie cenili sobie jakość tych lodów. Chętnie przeto zamawiali je do domów. Niejedno wesele, zabawa, czy rodzinne przyjęcie przerywane było gromkimi okrzykami: Uwaga! lody od Awdonowa! I na stół wjeżdżały lody, torty lodowe, piramidy.

  Po Białymstoku krążyli też i inni lodziarze. Nie zawsze oferowali towar najwyższej jakości. W lecie 1935 roku przyłapano fałszerza lodów. Był nim niejaki Mickiewicz. Wyrabiał on lody z mąki kartoflanej. Karą za ten niecny proceder było odebranie mu koncesji. Sprytny lodziarz zastosował więc fortel. Odkręcił ze swego wózka tabliczkę z dumnie brzmiącym nazwiskiem i udając, że on to nie on, nadal sprzedawał kartoflane lody.

  Wielkim światem powiało w Białymstoku w 1937 roku. W pierwszych dniach maja, na parterze kamienicy przy Sienkiewicza 4, tuż obok cukierni Karola Metza, otwarto nową lodziarnię.

  Ten szczególny dzień zapowiadały anonse - Premiata Gelateria Italiana (Pierwszorzędna lodziarnia włoska) Venezia. Zachwycone białostockie towarzystwo rozpływało się, opowiadając o Giovannim Soraia, który nad Białą przyniósł kawałek Europy. Od dnia otwarcia Venezia była oblegana. Trudno było w niej zdobyć wolny stolik.

  Oferta Gelaterii była imponująca. Serwowano w niej lody ananasowe, cytrynowe, pomarańczowe, bananowe, śmietankowe, orzechowe i malaga. Furorę jednak robiły truskawkowe i czekoladowe. Ceny były całkiem umiarkowane. Najdroższe lody kosztowały 70 groszy, ale zwykłe śmietankowe były po 10. Wyśmienity smak lodów osiągnięty został tym, że nie dodawano do nich "różnych ekstraktów", ale robiono je wyłącznie z naturalnych soków wyciśniętych ze świeżych owoców. Ananasy i truskawki przywożone były codziennie z Warszawy!

  Nowością w Białymstoku było też i to, że lody robione były "sposobem maszynowem". Władze sanitarne, widząc ogromną popularność nowej lodziarni, kontrolowały ją cały czas. Nie stwierdzono żadnych uchybień.  Ci co byli w Venezii, stwierdzali, że "lody są pyszne, w pełnem znaczeniu tego wyrazu. To też klijentelę zakładu stanowią prawie cała tutejsza inteligencja i elita". Do dobrego tonu należało zamówić w Venezii lody na deser po niedzielnym obiedzie.

  W lodziarni uruchomiono, bodaj pierwszą w Białymstoku linię telefoniczną, takie "telelody". Łatwo zapamiętać numer: 13-19.


Andrzej Lechowski 

Polewanie ulic w Białymstoku

   Kiedyś z ochładzaniem i oczyszczaniem miejskiego powietrza radzono sobie za pomocą polewaczek. Gdy nadchodziły upały, miasto zroszone było już o świcie.

  W przedwojennym Białymstoku też panował taki obyczaj. Był tylko nieustanny kłopot z samochodami - polewaczkami. Ich utrzymanie scedowane było na straż pożarną, a ta ustawicznie borykała się z niedoborami sprzętu. Pewnym skandalem zakończył się zakup używanego samochodu w Berlinie. Po sprowadzeniu go do Białegostoku okazało się, że to nie miejska polewaczka, a wóz asenizacyjny. Ale po kilku solidnych płukankach i niezbędnych przeróbkach zmyślni białostoczanie przerobili go na swoje potrzeby.

   Niemniej gdy nastało upalne lato 1922 roku, to mieszkańcy miasta z udręką zapytywali, "czy doczekamy się. Cała ludność uskarża się ustawicznie na to, że zmuszona jest oddychać zakurzonym powietrzem". Dodawano, że "w Warszawie i innych miastach ulice polewane są 2-3 razy w dzień. U nas inaczej!" 

  Pewnym rozwiązaniem było zobowiązanie właścicieli domów, aby we własnym zakresie polewali chodniki. Niewiele to pomagało. Pisano, że "plaga kurzu unoszącego się w powietrzu, szczególnie w miesiącach letnich staje się nieznośną, nie mówiąc już o względach natury zdrowotno-higienicznych". 

  Głowiono się nad tą sprawą rok w rok, tym bardziej, że dekada lat dwudziestych przyniosła serię gorących, suchych miesięcy letnich. W 1928 roku zaświtała nadzieja, że Białystok nareszcie upora się z tym problemem.     Do magistratu wpłynęła oferta znanej firmy Polmin, która przy Rynku Kościuszki miała swoje przedstawicielstwo. Oferta podbudowana była naukowo-praktycznym wywodem. Informowano więc, że "mieszkańcy miast nadrzecznych mniej cierpią od plagi kurzu, ponieważ wilgoć powstająca wskutek parowania nasyca atmosferę i usuwa częściowo pył w górne warstwy powietrza". 


  Białystok owszem, rzeczkę ma, ale smród bijący od niej nic usunąć z atmosfery nie jest w stanie, a w połączeniu z dymem z kominów fabrycznych i "kloacznymi wyziewami" tworzy coś, czego powietrzem nazwać nie można. Polmin zwracał uwagę, że miasta europejskie "troszczą się, aby dać maximum wygód swym obywatelom, przy minimum podatków". Podkreślał, że "zarządy miast prowadzą racjonalną gospodarkę miejską, która na plan pierwszy wysuwa zawsze sprawę zdrowotności miasta". I przechodząc do meritum poinformował białostockie władze, że oto wynaleziono "płyn zdolny do wchłaniania kurzu", który produkowany jest z "oleju skalnego", jak wówczas nazywano ropę naftową.

  Nazwa tego cudu brzmi Ozon. Pierwsze próby jego zastosowania w "lokalach publicznych, szkołach, szpitalach itp." wypadły nader pomyślnie. Zaczęto więc stosować Ozon do polewania ulic. W Polsce użyto go po raz pierwszy we Lwowie. 

  Polmin, polecając białostockiemu magistratowi swój wynalazek, zapewniał, że "posiada on własności zachowania powierzchni w stanie wilgotnym w ciągu 10 - 14 dni". Co istotne to oprócz likwidacji kurzu "płyn ten zabija bakterie chorobotwórcze, przez co otaczająca atmosfera - szczególnie w porze letniej - staje się świeża i przyjemna dla płuc i dróg oddechowych organizmu ludzkiego". 

  Do Ozonu można było dodawać odpowiednie zapachy. Polmin nie określał gamy owych woni. Ale można było sobie puścić wodze wyobraźni, że oto cały Białystok zamiast ponurego fetoru pachnieć mógłby lawendą bądź fiołkami. 

   W ofercie pojawił się też aspekt ekonomiczny. Wyliczono, że na 1 metr kwadratowy trzeba zużyć, przy pierwszym polaniu, około 1 litra Ozonu. Przy kolejnych polewaniach dawka była o połowę mniejsza. "Cena oleju z zapachem wynosi z dostawą za 100 kilogramów wagi netto zł. 37". W związku z tym uznano, że biorąc za normę codzienne, dwukrotne polewanie ulic wodą, to przy zastosowaniu Ozonu uzyska się 50-procentową obniżkę kosztów.

  To brzmiało jak cud. Poproszono więc Polmin o próbne zastosowanie tej niezwykłej mikstury. I tak w lipcu 1928 roku polano Ozonem chodnik przed magistratem od strony ulicy Warszawskiej i Pałacowej. W opinii oferenta zabieg ten "wykazał doskonałe skutki". Zainteresowani mieszkańcy eksperyment nazwali "wiatrem z zachodu", widząc w nim powiew nowoczesności. Innego zdania byli jednak urzędnicy. 

  Gromadnie wychodzili przed magistracki gmach. Jedni szurali po trotuarze butami, analizując już na miejscu stan podeszew. Inni bardziej dociekliwi skrobali po chodniku tym, co akurat mieli pod ręką. Białostoczanie z lekkim zdziwieniem przyglądali się tym urzędniczym badaniom. W końcu klamka zapadła. Decyzja była w rękach, a może w butach naczelnika sekcji gospodarczej Budryka. Ten zaś lakonicznie stwierdził, że "nie podoba się" i wszystko wygląda "jakoś bardzo, a bardzo nie tęgo". Pozostawał jedynie komentarz, że mógł Białystok pachnieć lawendą, a tak nadal pachniał "nie tęgo".


Andrzej Lechowski


Polonia, Modern, Apollo

    W Polonii oglądałem westerny, walki z Indianami. W kinie Modern wyświetlano filmy bardziej ambitne, z wyższej półki, na przykład z Chaplinem. A najbardziej ekskluzywnym kinem w Białymstoku było Apollo przy ul. Sienkiewicza - wspomina Jerzy Koszewski.

  Przed wojną, jak pamiętam z opowieści dziadka, wszystko było lepsze. Historycznie to nie bardzo mi się zgadza, chociaż zimy na pewno były zimniejsze. Czy i kina były lepsze od dzisiejszych? Posłuchajmy, co na ten temat ma do powiedzenia Jerzy Koszewski

  Największym i najbardziej ekskluzywnym kinem w przedwojennym Białymstoku było Apollo przy ul. Sienkiewicza, w głębi posesji. Oprócz ośmiuset wygodnych foteli czekały na kinomanów (nie mylić z erotomanami) loże. Rodzina Wajnsztejnów sprowadzała filmy zagraniczne z górnej półki.

  Bilety były drogie, więc chodziłem tam z ojcem, zawołanym kinomanem, tylko na najlepsze dzieła. Pamiętam Gretę Garbo w filmie "Biały płomień Szwecji". I pamiętam film kolorowy. Za dopłatą do ceny biletów otrzymywało się lornetkę z trzema kolorami szkieł, które należało przesuwać ręcznie. Co za cudo!

  Częściej bywałem w Polonii i to już od szóstego roku życia. Polonia, zwana potocznie bokówką, lub Polońcią (pierwsza jej nazwa to Rusałka), znajdowała się przy ul. Lipowej naprzeciw cerkwi. Tuż za nią było kino Modern, prawie że na miejscu powojennego kina Pokój.

  Do Polonii wiodły schody, na końcu których stał bileter pan Miecio. Był to mężczyzna lekko przygarbiony, mile nas witał, a ojcu podawał rękę. W mej pamięci zostały sceny szturmów. Zniecierpliwieni młodzieńcy w kilku lub kilkunastu formowali żywy taran (grupę bojową) i uderzali z rozpędu w drzwi prowadzące do sali projekcyjnej. Po którejś próbie wewnętrzne drzwi puszczały i tłum wbiegał długim, wąskim korytarzem na salę, gdzie jeszcze trwał wcześniejszy seans.

  Westerny w Polonii

W Polonii oglądałem westerny, walki z Indianami, film z Tarzanem. Jacy wspaniali aktorzy wymieniani w podręcznikach sztuki filmowej. W kinie Modern wyświetlano filmy wyższego gatunku, na przykład z Chaplinem w roli głównej oraz King Kong z dinozaurami. A z kina Gryf, które się ulokowało na parterze hotelu Ritz przy ul. Kilińskiego, to pamiętam, jak się zapaliła taśma filmowa i musieliśmy z ojcem uciekać z widowni.

  Za pierwszego Sowieta w poczekalni kina Apollo (jak się ono wówczas nazywało?) stała przed Nowym Rokiem jołka, czyli choinka, a Rosjanka przed seansem bawiła się z dziećmi. Wyświetlano głównie filmy propagandowe, ale i oparte na książkach klasyków literatury światowej.

  Zapamiętałem "Świat się śmieje" z przepiękną muzyką i pieśniami Dunajewskiego. Niestety, po powrocie z kina do domu przy ul. Białej przeżyliśmy horror. W okolicznych kamienicach mieszkało kilka rodzin sowieckich oficerów. Mały Kola - jak się potem okazało - wyszedł samowolnie z naszego podwórza na ul. Zamenhofa, gdzie znajdowała się baza samochodów wojskowych. 

  Ojciec Koli uznał, że to wina mojej mamy, a jego syn został porwany. Postawił mamę pod ścianą, wyjął rewolwer i krzyczał, że zabije. Wtedy jego starszy syn Wołodia podbiegł i odchylił rękę z bronią. Mama z całą tą ferajną sowiecką ruszyła na poszukiwania i szybko znaleźli zgubę. W niedzielę 22 czerwca 1941 roku podczas filmowego poranku nadleciały samoloty niemieckie, zaczęło się bombardowanie.

   Skończył się dramat - bynajmniej nie filmowy, a po prostu życiowy - z czerwonymi "wyzwolicielami" w roli głównej, zaczął się nowy, z "nadludźmi" Adolfa Hitlera. Kino Modern zmieniło nazwę na Kapitol. Niemiec z grubą pytą i psem wilczurem pilnował tam porządku, o czym już pisał Stanisław Bałdyga. Przede wszystkim doglądał, by kolejka po bilety stała równo, a jak ktoś się z niej wychylił, to dostawał pytą po tyłku.

   Kronika z wroną

Mój ojciec z przyczyn zasadniczych przestał chodzić do kina, ja z chłopakami nadal tam bywałem. Przed filmem na ekranie pojawiał się stylizowany hitlerowski orzeł, którego nazywaliśmy wroną. Potem następowała kronika, przeważnie sceny ze zwycięskich działań wojennych. Pamiętam jako pokazano zbiórkę futer i kożuchów dla żołnierzy walczących pod Stalingradem. Cywile niemieccy oddawali je z uśmiechem, a żołnierze z jeszcze większym zadowoleniem odbierali daleko w Rosji. Sceny z brania do niewoli zmarzniętych "bohaterów" pewnie pokazywano też, ale w kinach moskiewskich.

  Wychowani na filmach niemych oglądaliśmy te niemieckie, nie znając języka. Jak się wracało z późniejszego seansu, to jesienią lub zimą należało uważać, by zdążyć do domu przed godziną policyjną. A ze względu na zaćmienia oświetlaliśmy sobie drogę latarkami.

  Po ponownym wejściu od wschodu "wyzwolicieli" radzieckich, nastała moda na filmy wyświetlane z samochodów. Znów było dużo wojennych i historycznych, na ulicy Nowogródzkiej obejrzałem "Aleksandra Newskiego". Pewnego razu poszliśmy na plenerowy seans na Plantach, koło dzisiejszej fontanny. W drodze powrotnej, na ulicy Juchnowieckiej zatrzymał nas patrol, bo też obowiązywała godzina policyjna.

W Tonie grał teatr

Tata znał dobrze język rosyjski, a dowódca patrolu był zadowolony, że film się nam podobał. Emocje jednak się na tym nie skończyły, droga była jeszcze daleka, wszak mieszkaliśmy przy ul. Trochimowskiej (Przytorowa), a wiadukt kolejowy Niemcy wysadzili w powietrze.

  Gdy przechodziliśmy tory, to w górze pojawił się zabłąkany samolot Luftwaffe i niebo pokryło się pajęczyną kolorowych paciorków.

  Po oddaleniu się frontu z kinami był nadal kłopot, bo wszystkie w części, lub w całości zamieniły się w gruzy, a w jedynym ocalałym (Świat, obecnie Ton) grał teatr. To dlatego w też mocno zniszczonym teatrze Palace, nieco w głębi ulicy Kilińskiego, otwarto prowizoryczne kino Hel. Grano w nim przeważnie filmy radzieckie, czyli sowieckie, czyli rosyjskie.

  Jak zwał, tak zwał, wszystkie one kończyły się chwalebnie dla bojców Armii Czerwonej.


Adam Czesław Dobroński

Ulica Jurowiecka - serce miasta

     Z Jerzem Klozą udajemy się na spacer po dawnej Jurowieckiej. Zbliżała się druga wojna światowa, Białystok tętnił życiem, Jurowiecka też. Za ozdobę ulicy uznać można murowany gmach Szkoły Powszechnej nr 8. W czasie przerw wypełniała się śmiechem uczniaków, podczas lekcji zapadała w klasach cisza z domieszką grozy, ale bez przesady. Po lewej stronie ulicy - idąc od Sienkiewicza - uwagę zwracała gręplarnia, po niej następowały jedna po drugiej kamienice, trafiały się małe fabryczki. 

  Przeważali w tym rejonie wyznawcy mojżeszowi. Ich posesje można nazwać bogatszymi, niektóre miały ten dodatkowy walor, że schodziły do Białej. Opowiadał o tym aptekarz Aron Kurycki.

  Ulica jak na centrum miasta przystało posiadała bruk, ale tylko do torów, a dalej kopyta końskie mieszały piasek. Od czasu do czasu trafiał się także samochód. Jak zbliżała się sobota, to zaczynało się czyszczenie bruku. Nie wystarczyło zamieść miotłą "końskie bogactwo", trzeba było jeszcze szpikulcem wydłubać "toto" z rowków między kamieniami.

  Policjanci sprawdzali i stan chodników, tropiąc trawki rosnące między płytami. Po zamieceniu należało jeszcze użyć konewki, pamiętając o rynsztoku. Pan Jerzy nie wie, jakie zwyczaje panowały w kamienicach, ale w domu jego babci chodziło się za potrzebą do "sławojki", stojącej w kącie podwórza. A propos torów, to ten nad wiaduktem był niestety nawiedzany i przez samobójców.

  Tak ułożony porządek runął za sprawą Hitlera i Stalina. Za "pierwszego Sowieta" na Jurowieckiej przybyło decybeli, zwłaszcza w czasie kampanii wyborczych. Popsuły się relacje sąsiedzkie, sądne dni przeżywali "wrogowie ludu", patrioci polscy, bogaci i bogobojni Żydzi. To jednak był wstęp do barbarzyństwa objawionego przez "nadludzi" spod znaku swastyki. Ulica Jurowiecka została włączona do getta, wysiedlono stąd chrześcijan, postawiono płot z bramą bliżej ul. Sienkiewicza. Rodzina Klozów przeniosła się wówczas na ulicę Piwną (M. Skłodowskiej-Curie).

  16 sierpnia 1943 r. w getcie rozległy się strzały, w niebo wzbiły się dymy. Gestapo rozpoczęło likwidację "zamkniętego miasta". Jak się wieść o tym rozniosła, także Jerzy Kloza przybiegł ku dobrze sobie znanej okolicy. Widział posuwający się tłum nieszczęśników pędzonych w kierunku torów. Zapamiętał scenę, kiedy Niemiec bił kijem po rękach Żydów, którzy nieśli jakieś pakunki. Starsza kobieta, płacząc rzuciła garnek z bigosem. Wysypały się z niego cenności, nie były już potrzebne pędzonym na zagładę.

  Wejdźmy choć na moment do "ósemki". Szkoda, że nie odżyła jej legenda. Najpierw trzeba wyjaśnić, że właśnie koło Szkoły Powszechnej nr 8 dochodziła do Jurowieckiej obecna ulica Malmeda, wówczas Kupiecka. W pobliżu znajdowały się sklepiki z łakociami. Wejście do gmachu było w ścianie szczytowej. Z długiego korytarza brać uczniowska rozbiegała się do swoich klas.

  Drewniane podłogi nasączano czarnym paskudztwem, by wszechobecny pył nie mógł unosić się w powietrzu. Zimą pan Juchniewicz palił w piecach kaflowych, a jego żona gotowała kawę zbożową dla uczniów. Najbiedniejsi mogli liczyć na pajdkę chleba ze smalcem.

  Niektórzy mieli spory kawałek drogi do szkoły, bo dochodzili nawet z Wygody. Przeważała jednak młodzież z pobliskich ulic: Fabrycznej, Ciepłej, Nowogródzkiej, Mazurskiej, Topolowej, Smolnej, Górnej, Chmielnej, Wąskiej i Poleskiej.


Adam Czesław Dobroński

Białostocka Czarna Dama

   Białostoczanie uwielbiali ekscytacje. Nic przeto dziwnego, że gdy w lutym 1924 r. w Białymstoku pojawiła się tajemnicza nieznajoma, to całe miasto lotem błyskawicy obiegła wieść, że „Czarna Dama z czarną półmaską na twarzy ukazała się na ul. Sienkiewicza. Ukryta dyskretnie w cieniu wnętrza bram nieoświetlonych, skinieniem ręki przywoływała ku sobie przychodzących do kina Apollo młodzieńców i na ustroniu czyniła im różne dyskretne propozycje”.

  Miejsce na wieczorne łowy Dama wybrała wyśmienite. Oto bowiem na ekranie Apolla wyświetlano wówczas cieszący się niezwykłym wzięciem wśród młodzieńców „wielki dramat modernistyczny w sześciu aktach: Czego pragniesz kobieto?” i w podtytule: „władzy, bogactwa, sławy czy miłości?”

  Film obfitował w sceny „tańców miłości i śmierci wśród fal i piorunów”. Wymiennie z tym modernistycznym dramatem wyświetlano „największe arcydzieło wszechświatowej sławy „Szał namiętności”. Ten „potężny dramat” oferował białostockim młodzieńcom „przepyszne sceny w haremach”.

  Czarna Dama wyławiała więc z ciemności ulicy podekscytowanych kinomanów. Mimo że krążyła już po mieście opinia, że jest ona jedynie „szafarką płatnych rozkoszy”, prosiła ich jedynie o rycerską przysługę, zwracając się do nieznajomego w takich oto słowach:

„Jestem sama, muszę się stawić na dworzec poleski, boję się przygód zagrażających nocą młodej i pięknej kobiecie z towarzystwa, łaknę więc opieki silnego ramienia dżentelmena”.

I nasi dżentelmeni szli jeden za drugim na ten niby dworzec. No bo jakże to nie zostać „rycerzem tajemniczej piękności”, może jakiej hrabiny albo i księżniczki.

  Męska część Białegostoku była pod wielkim wrażeniem. Damska trochę mniej. Nasze panie rozpuszczały przerażające plotki o nieznajomej. Opowiadano więc, jak to Czarna Dama zabija mężczyzn lekkim dotknięciem ręki, a kobietom wypala swoją dłoń na twarzy. Podobno nawet, gdy z jednym amatorem spaceru udała się w stronę dworca, to w pewnym momencie „ściągnęła z rąk rękawiczki i z niepospolitą siłą schwyciła zapoznanego młodzieńca za gardło. Palce jej głęboko wtopiły się w ciało i niefortunny Don Juan upadł na ziemię zupełnie nieprzytomny, dając jeszcze oznaki życia słabem rzężeniem”.

  Tego już było za wiele. Znalazł się w końcu stróż moralności i wybrał się wieczorem niby to do kina. Na Sienkiewicza przed kinem Apollo wyłoniła się z ciemnej bramy Czarna Dama i w miłe słówka, że sama, że dworzec daleko, a ten niegodziwiec zamiast silnym ramieniem służyć, wezwał policjanta. Ten wysłuchawszy, o co chodzi, zarządził marsz do komisariatu.

  Ale Czarna Dama z godnością właściwą swojej sferze oświadczyła, że piechotą nie pójdzie na Warszawską do policyjnego gmachu, w którym dziś jest Straż Pożarna. Co było robić. Wezwano dorożkę i przewieziono arystokratkę.

  W komisariacie było już prozaicznie i bez dobrych manier. Kazano domniemanej hrabinie zdjąć maskę. Okazało się, że skrywała się pod nią niezwykłej urody mieszkanka Wysokiego Mazowieckiego. I dalej rutynowe pytania. Imię, nazwisko – Aleksandra Janina S. Wiek – 38 lat. A potem piękna Aleksandra zaczęła swą opowieść, jak to już będąc dziecięciem, „rzucała urok wyrazem swego głębokiego spojrzenia”. Kiedy miała 14 lat „wszystkich miejscowych chłopaków przyprawiała o bezsenność”. Później porzuciła dom rodzinny, aby szukać szczęścia w szerokim świecie. Była więc w Warszawie, Wilnie i ostatnio właśnie w Białymstoku.

  Z nostalgią wspominała lata, gdy była jeszcze młoda. Wówczas to jej uroda i wdzięki nie pozwalały oprzeć się żadnemu napotkanemu mężczyźnie. Ostatnimi laty musiała używać fortelu z tą maską, dworcami i dżentelmenami, ale żeby wbijać szpony w gardła swych amatorów, co to, to nie.


Andrzej Lechowski

Translate