Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mistrzowie bilonu

   W przedwojennym Białymstoku oprócz amatorów fałszowania dolarów i polskich banknotów, pojawiali się też straceńcy, którzy próbowali podrabiać bilon. Działo się to zwłaszcza w pierwszej połowie lat 30., kiedy w szalejącym kryzysie liczyła się każda złotówka. 

  I właśnie monetą o tym nominale postanowił zakonkurować z mennicą państwową niejaki Zygfryd Osiński, młodzian roztropny, ale i śmiały zarazem. Wszystko zaczęło się wiosną 1932 roku. 

Wydział Śledczy kierowany przez komisarza Hahna odnotowywał co i rusz pojawianie się całkiem zgrabnie podrobionych jednozłotówek. 

  Przy ich rozpowszechnianiu zatrzymano nawet kilka osób: handlarza z Rybnego Rynku, kelnera z restauracji w hotelu Ritz czy dwóch dorożkarzy mających swój postój przy Rynku Kościuszki.  Jednak po przesłuchaniu wszyscy podejrzani byli zwalniani.

    Okazywało się bowiem, że posiadali i wydawali zakwestionowane monety, nie wiedząc nic o ich trefnym pochodzeniu. 

Twierdzili, że otrzymywali je od swoich klientów, nie zwracając uwagi na ich inność od innych metalowych krążków. Ustalenie tą drogą krążących w obiegu fałszywek było więc praktycznie niemożliwe. Bo przez ile rąk musiały przejść owe złocisze. 

  Wywiadowcy Wydziału Śledczego zaczęli więc mozolne penetracje miejscowego środowiska przestępczego, biorąc oczywiście pod uwagę napływ fałszywych jednozłotówek z zewnątrz. Stawiano raczej na swojską produkcję.  Z różnych doniesień od policyjnych kapusiów wynikało, że część kwestionowanych monet zmieniała właściciela podczas uprawianych w różnych punktach Białegostoku, nielegalnych gier hazardowych.

   Punkty te zaczęto uważnie obserwować. Jednym ze stałych miejsc, gdzie motorycznie spotykali się nałogowcy od gry w karty i kości, była łączka przy ul. Poleskiej, obok domu nr 12. Tutaj pod świecącą w górze latarnią można było hazardować się nawet do białego rana. 

   Oczywiście jeśli dopisywała pogoda. W pobliżu była też melina z nielegalnym alkoholem, której właściciel chętnie skupował od pechowych graczy zegarki czy papierośnice, po ustalonych przez siebie cenach. 

W nocy z soboty na niedzielę 24 lipca kasyno pod chmurką przy Poleskiej także działało.  Młodzi hazardziści grali zapamiętale w kilku grupkach w oczko.  W jednej z nich rej wodziła dwójka 18-latków: Jan Zacharko z Fabrycznej i jego kompan, Zygfryd Osiński z Łąkowej, który trzymał głównie bank i zgarniał najwyższe pule.

    Niespodziewanie, mimo protestów pozostałych graczy, zostawił karty i zniknął. Za nim podążył Zacharko. 

Decyzja Zygi Osińskiego nie była bezpodstawna. 

Zauważył on bowiem zbliżającego się policjanta, a mając na sumieniu kilka niecnych sprawek wolał nie spotykać się z "panem władza". Policjant z pobliskiego komisariatu, który obchodził właśnie swój rejon, w pierwszej kolejności położył szlaban na czapce, w której leżał spory, bilonowy bank. 

   Zanim wsypał monety do kieszeni, zauważył, że kilka z nich było dziwnie nowych. 

Ponieważ sprawa fałszywych jednozłotówek znana była wszystkim posterunkowym, spostrzegawczy policjant z samego rana udał się na ul. Warszawską, do siedziby Wydziału Śledczego.  Dyżurny, który przyjął zawiadomienie o podejrzanych natychmiast zawiadomił telefonicznie zastępcę kierownika WS, Dubaniewicza.

   Choć była niedziela, w ruch poszedł cały aparat śledczy.  Po kilku godzinach policjanci trafili do mieszkania Zacharki, a następnie zatrzymali samego Osińskiego. Podczas rewizji znaleziono przy nim pilnik ze śladami po metalu. 

Z kolei w wynajmowanej kawalerce odkryto warsztacik typu "Zrób to sam". 

  Okazało się też, że Osiński, jako robotnik w hucie szkła, miał pojęcie o tyglach, formach i odlewaniu różnych przedmiotów.   Agentów z Wydziału Śledczego ucieszyły szczególnie rezultaty rewizji przeprowadzonej w mieszkaniu matki przedsiębiorczego Zygi. Pod laskiem, w najdalszym kącie znaleziono woreczek, a w nim 57 sztuk fałszywych monet. 

W pół roku później Zygfryd Osiński zainkasował dwa lata więzienia, a przez trzy nie mógł korzystać ze swoich praw obywatelskich. 


Włodzimierz Jarmolik

Dzielnica miejscowego półświatka


     Przeszukując przedwojenną prasę natknąłem się w tygodniku "Reflektor" na ciekawą charakterystykę Chanajek - dzielnicy miejscowego półświatka. W zaułkach - jak pisał ówczesny dziennikarz - załatwiano wszelkie porachunki, likwidowano zadawnione spory, płacono otwarcie za zdradę i za miłość. Nocna pora kryła wszystko. Dzień zaś odsłaniał od czasu do czasu ofiary owych dramatów.

  Najważniejsza była ferajna. To ona karała za zdradę i nagradzała za wierność. Gdy była robota i kumpel zachachmęcił część łupu lub za nagrodę wydał innych salcesonom (policjantom), wtedy właśnie głos zabierała ferajna. Zbierał się złodziejski sąd, zwany dintojrą. Nie było żadnych adwokatów czy obrońców. Żadnych łagodzących okoliczności. Zdradził! Musi za to zapłacić! A zapłatę gwarantował dobry fiński nóż albo kula z brauninga.

  Swoje miejsce w zaułkach Chanajek zajmowały kobiety. Gdy kochanek rzucił dotychczasową miłość dla innej, wzgardził jej szczerym uczuciem, mógł spodziewać się zemsty. Dziewczyna z chanajkowskiego zaułka umiała pomścić siebie. Potrafiła chlusnąć w oczy żrącym płynem. Nigdy nie odchodziła w pokorze i ze łzami. Wiadomo było, że dwóch nie może kochać się w jednej. I wszystko jedno kim byłaby ta dziewczyna. 

  W Chanajkach to rozumiano dokładnie. Jeden z kawalerów musiał ustąpić. Ale nie tak od razu. Konkurenci musieli się ze sobą spotkać. 

  Najczęściej odbywało się to o zmroku, gdzieś pod latarnią. Każdy przyprowadzał swego sekundanta, lub nawet kilku. Wiernych kamratów, którzy go nie opuszczą w żadnej biedzie. Taka bitka musiała dać wynik. Rzadko jednak zdarzało się tak, że pojedynek dwóch zakochanych chanajkowców był należycie przygotowany. Zwykle rywale brali się za bary gdzie bądź - na ulicy, w knajpie, a nawet podczas pogrzebu kumpla. Gdzie tylko zetknęli się po raz pierwszy. Oni się pojedynkowali - a ona? 

  Jak to określił dziennikarz "Reflektora" - princessita zaułków, czekała z niedbałym uśmiechem na tego, kto zostanie zwycięzcą. To nic, że ręce będzie miał splamione krwią. Taki adorator nawet zyskiwał w oczach dziewczyny. Walczył dla niej. Z miłości gotów był na śmierć.

  W zaułkach Chanajek walczono nie tylko o dziewczyny. Duża pokusą była też chęć posiadania władzy nad innymi złodziejaszkami. Zostać wodzem, hersztem bandy - to było to! Wiedzieli o tym opisywani wcześniej Jankiel Rozengarten czy Szmul Gorfinkiel. W zaułkach skrupułów nikt nie uznawał. Krew albo i śmierć - to zwykła cena władzy. Łzami i łagodnością nikt niczego nie zwojował. Mazgajstwo wywoływało uśmiech politowania. 

  Solidny majcher, umiejętny podstęp, a w niektórych przypadkach nawet trucizna, to były właściwe etapy do wybicia się z pospolitego tłumu żydowskich tragarzy, zachudzonych krawców czy pracowników cmentarnych. Gdy ktoś zostawał już hersztem złodziejskiej szajki - to na niego przypadała największa część łupów, zdobytych podczas organizowanych skoków. Szef gangu nigdy nie był wystawiony na sztych. Zawsze był kryty. Chyba, że sam się nieumiejętnie zasypał. No i oczywiście "całują go i pieszczą brzany - kochanki złodziejów. Jest władcą ich ciał, krwi, żądz i zmysłów".

Na koniec jeszcze refleksja dziennikarza "Reflektora" na temat legendarnych Chanajek: "Nocna pieśń zaułków. O światła latarń tłuką się słowa prośby czy łaski. Ostre brutalne słowa. Czasem słychać rozmowy brauningów, czasem błyśnie nóż. To jest właśnie pieśń zaułków białostockich. Zwykła piosenka mroku i przestępców".


Włodzimierz Jarmolik

Rynek Kościuszki to było jego podwórko


    Rocznik 1928, ulica Wilcza, w pobliżu hotelu Cristal, naprzeciw dawnej Kupieckiej, a dzisiejszej ul.  Malmeda. Moim cudownym podwórkiem był Rynek z ratuszem, bijące serce Białegostoku - wspomina Stanisław Bałdyga.

  O co mi chodzi? O to by, opowiedzieć o Stanisławie Bałdydze, czyli o sobie, ale z przedwojnia. Co wszystkim się interesował i wszędzie chciał wleźć. W domu się nie przelewało, żyłem za to ciekawie. Nie wiem, czym zajmowali się na ten przykład chłopaki z Księżyna, ale wieczorem baliby się przyjść pod ratusz. Oj, baliby się. A tu zawsze było rojno, można było wszystko kupić i dużo stracić, pogadać i dostać w ucho, albo jeszcze gorzej. Można było złapać szczęście jak kota za ogon, byle mieć oczy szeroko otwarte, no i ten dryg chłopaka z centrum.

  Jak się zadumam, to widzę więcej niż w największym telewizorze. Wszystko w kolorze, z zapachami i słyszę nawoływania, rżenie koni, kroki damulek, szurganie rozlazłych buciorów. Pan pytasz, czy zalatywało na Rynku śledziami? Jak kto się nachylił nad beczką z ulikami, to ma się rozumieć, że mu woniało. W mej pamięci pozostały miłe zapachy. I słyszę pędzącego gazeciarza: "Pięcioraczki urodziły się w Kanaaadzie!", "Straszna zbrodnia w Staroooosielcach!". "Wojna ...". Przepraszam, nie pamiętam, gdzie była to wojna. A na koniec urwis wołał: "Na środku podwórza zabito stróża". Fajnie, bo do rymu.

   Co widzę jeszcze? Dryndziarzy czekających na klientów. Wystrojeni jak stróż w Boże Ciało, lub pilszczyk na Wielkanoc. Kto to taki pilszczyk ? Siedzieli obok na fontannie z piłami i koziołkami do układania większych kawałków drzewa. Czekali na zmiłowanie, aż ich ktoś zamówi do przygotowania opału. Ci mogli tylko popatrzeć z uwielbieniem na konie zaprzęgnięte do dorożek, z uzdeczkami, klapkami na oczy, z pobłyskującą uprzężą, fest zadami i ogonami, jakby prosto po wyjściu od fryzjera. Czy taki piszczyk choć raz w życiu przejechał się dorożką? Może do ślubu, ale to też nie takie pewne. Wśród dorożkarzy był jeden nerwowy jakiś. Mógł świsnąć batem po karku, jak usłyszał: - Siergiej, ile weźmiesz za kurs dokoła słupa? 

   Obok, przy autobusach ceny obowiązywały stałe, a jak bagaż był większy, to go wciągali na dach i wiązali sznurami. Tu wszyscy byli równi, pchali się jak po obarzanki w odpust. Co innego dyskretny kurs dryndą. Jak dorożka jechała z zaciągniętą budą, a z nieba nie lało, to znaczyło, że pasażer albo podpił za dużo, albo był w potrzebie uczuciowej.

  Sensacje budzili ułani ze dziesiątego pułku, chwała armii polskiej, choć i piechurzy z Wygody mieli chwacki styl. Jeszcze większą atrakcją były wozy cyrkowe, a największą człowiek mucha, co chodził po ścianach domów. Na hasło cyrk Staniewskich powstawał rwetes powszechny, ożywiali się wszyscy, nieważne czy kto był urzędnik, czy roboczy, znaczy się szara masa. Byle mógł wyskrobać złotówki. Byłem i ja w cyrku "Korona", nad Białką. Udało się na gapę prześlizgnąć, bo kieszenie - można tak powiedzieć - miałem wiecznie dziurawe. Niczego się nie zląkłem, zadziwiły mnie tylko liliputki.

  Łatwiej było się dostać do kina. Po prawdzie, to w pierwszym rzędzie do "Polońci" ("Polonia"), zwanej bokówką i do "Gryfa" w hotelu "Ritz", co go Ruskie przechrzcili na "Czerwoną Zorkę". Tam było taniej i tłoczniej. Jak film był pierwszorzędny, to jeszcze po ciemnicy trzeba się było schować pod krzesła i przeczekać na początek następnego seansu. A na podłodze zalegały siemaszki, pestki od słonecznika, taki przedwojenny popcorn.

  Niedaleko Rynku była moja szkoła, numer 9, ten dom stał przy cerkwi, służył prawosławnym. Porządku pilnował groźny woźny, miał bolesne sposoby, by zapanować nad nami. A w domu wisiała kozia pytka, nóżka z paseczkami. Ojciec uczciwie przestrzegał, że mi się zbiera i jak się nazbierało, to było trochę krzyku, a potem kłopotu z siedzeniem. Kiedyś oberwałem też od przechodnia. Za niewinność ma się rozumieć, bo za grosza kupiłem w kiosku papierosa i ledwie zdążyłem go wsadzić do ust, a ten mnie machnął czapką po głowie. 

  Nie wiedział, że był to lipny papieros, tutka wypełniona proszkiem czekoladowym. Można się było zaciągnąć z wielkim smakiem. Czasem to się i coś zarobiło, albo dostało cukierka. Za zapalenie ognia pod płytą (kuchnia) i w piecu u sąsiadów Żydów, bo wiara im w szabas tego zakazywała. Za odczytanie kobiecinie, która jest godzina na zegarze ratuszowym. Za podniesienie pakunku, celną podpowiedź, kurs z kwiatami pod adres wskazany przez zakochanego jejmościa. Zdarzało się i wygrać co nieco z kolegami w czyżyka, lub w guziki odbijane od ściany. Zaznaczyć musze, że każdy chciał mieć te błyszczące, oficerskie.

  Biegając można było więcej zobaczyć i jeszcze się zabawić. Ganialiśmy po Lipowej z kółkiem i patykiem. Często i na dworzec, by stanąć na kładce nad torami i czekać aż nadjedzie parowóz, a potem zanurzyć się w kłębach pary buchającej z komina. Fantazja! Po drodze mijaliśmy kuchnię dla bezrobotnych: daszek na czterech kołkach, wielki kocioł i zapach zupy. To było na końcu Lipowej, obok aresztu miejskiego i komisariatu policji. Mówię Lipowej, choć ją przemianowali na Marszałka Józefa Piłsudskiego, co nas wtedy mniej interesowało. Gorzej, jak po wojnie Lipowa zmieniła się w Józefa Stalina. Strach było splunąć, by nie posądzili o wrogość ustrojową.



  Najlepszym kolegą od tego biegania był Julek, którego ostatni raz widziałem za Niemców w getcie. Nie wadziły nam odmienne wiary, a języka żydowskiego trochę się poduczyłem. Bardziej dzieliła bieda, ta czaiła się wszędzie, najbardziej na zapleczu Rynku i Suraskiej, na Chanajkach, na strychach i w suterynach. 

   Żebrzący czekali na hojnych panów i pod "Ritzem", kobiety proszące siedziały pod farą i szeptały zdrowaśki. Czy pan wiesz, że żołnierze i oficerowie chodzili po swoich chodnikach, z lewej i prawej strony ulicy? Ci pierwsi oglądali się za kuchareczkami licząc nie tylko na schabowego, a ci drudzy paradowali dumnie. Przed "Polońcią" tęga i wysoka "szefowa" czekała na zamówienia względem płatnej miłości, a na "ćmy białostockie" wychodzące na ulice polowali policjanci.

  Jak biegałem z kółkiem, a obok biegł też chłopak z kółkiem, tyle że z kolorowym, to już wiedziałem - byliśmy różni. Czuło się tę różność w szkole, w magazynie (lepszym sklepie), w urzędzie i nawet w kościele. Może gorzej pachniałem, bo nie było w domu wanny. Nie jadłem frykasów, za to dobrze pamiętam okazyjne ciastka i bułeczki, lemoniadę, lody. Na szczęście Rynek był jeden dla wszystkich, można było tu używać wolności i przyjemności. Można było i pokazać klasę. Przepraszam, czy ktoś z żyjących białostoczan był na balkonie na wieży ratuszowej? A ja byłem, bo mnie znajomy ojca wprowadził.

  Rynek Kościuszki. Dobry na każdą okazję i każdą kieszeń. A dla wszystkich miał coś ciekawego. Dla wszystkich było to samo powietrze i to samo słońce. Białostockie!


Adam Czesław Dobroński   -  2013 r.

Translate