Postaw mi kawę na buycoffee.to

Głos z Ultry


   Same początki związane z ruchem kibicowskim na Jagiellonii sięgają połowy lat siedemdziesiątych, a konkretnie lat 1973 – 1975 kiedy to kibice Jagiellonii udawali się na mecze wyjazdowe do Warszawy na Polonię, do Płocka na Wisłę i Suwałk na Wigry. Co warte podkreślenia nie były to masówki, na które jechały ,,zakłady pracy”, a spontaniczne wyjazdy kibiców, którzy na meczach w Warszawie czy Płocku wyposażeni w barwy i doping zagrzewali swoich ulubieńców do boju. Ten doping szczególnie w Płocku bardzo się przydał, bo Jagiellończycy wygrali w mieście dzisiejszych ,,Nafciarzy” i po zwycięstwie w Białymstoku nad kolejną Wisłą, tym razem z Tczewa awansowali do II ligi!

   Był to spory sukces tym bardziej, że Jagiellonia była pierwszym klubem z Białegostoku, który awansował do II ligi na boisku, a nie przy zielonym stoliku jak to miało miejsce w przypadku Gwardii czy Włókniarza. Popularność ,,żółto-czerwonych” była spora na meczach II ligowej Jagiellonii (mecze rozgrywane na stadionie Gwardii). 

   W pierwszych dwóch sezonach notowano bardzo wysoką frekwencję. Wystarczy wspomnieć, że kibice Jagiellonii ustępowali jedynie Lechii Gdańsk i Arce Gdynia. Duża frekwencja nie oznaczała wcale, że atmosfera na stadionie była ,,gorąca” ( najwierniejsi kibice ginęli w tłumie). Co ciekawe sami zawodnicy i prasa podkreślali, że lepiej kibice Jagiellonii prezentują się w meczach wyjazdowych gdzie choć nieliczni potrafili stworzyć doping i bardzo fajną atmosferę. Wyjazdów w II lidze nie było za wiele, ale kibice z Białegostoku zaliczyli ich kilka, głównie do Warszawy na mecze z Polonią i Gwardią. Wyjazdy te odbywały się na własną rękę pociągiem gdyż klub nie próbował pomagać fanom, za ,karę”, iż ci nie chcieli zorganizować się w ,,Klub Kibica” podległy władzom klubu.    Tworzenie tego ,,tworu” szło bardzo opornie i upadło w momencie gdy Jagiellonia w swoim trzecim sezonie II ligowym spisywała się coraz gorzej i spadła do III ligi. Można powiedzieć, że od 1978 roku zaczął się ,,kryzys”, ale nie potrwał długo…

PIERWSI SZALIKOWCY

   W sezonie 1978/1979 w życiu kibicowskim Jagiellonii nastąpił ogromny przełom, otóż to właśnie wtedy na meczach ,,budowlanych” pojawią się ,,szalikowcy”. Pomysłodawcą i osobą, która na nowo ,,rozkręciła” życie kibicowskie był właśnie Artur. 

   Wraz z kumplami z ogólniaka postanowił działać. Ciekawa jest geneza tego wszystkie, otóż bodźcem dla młodych kibiców okazał się reklama papierosów, na której w tle widnieli fani Liverpoolu wyposażeni we wspaniałe szale. Oglądając taką reklamę padło pytanie ,,kiedy do nas dotrą szaliki?” i tak się zaczęło. Pierwszym posiadaczem szala był właśnie Artur, który zamówił kilka sztuk w jakimś zakładzie na Grochowej. Pada tutaj mit, że pierwsze szale robione były na drutach przez babcie, ciocie lub mamy. 

   Ich wygląd był zupełnie inny niż tych znanych nam z początku i drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Były to szaliki oczywiście w barwach ,,żółto – czerwonych” w równe cieniutkie paski (patrz zdjęcia). Końcówki owych szalików były zakończone kolorem czerwonym i tak jest do dzisiaj. Wielu jednak sobie zadaje pytanie dlaczego akurat zakończone czerwienią? Jak twierdzi Artur nie ma w tym żadnej filozofii: ,,a no dlatego, że na czerwonych końcówkach mniej było widać zabrudzenia” – mówi. 

   Zapytaliśmy też Artura o inne akcesoria kibicowskie np. o flagi. Twierdzi, że wtedy w Polsce raczej nikt nie posiadał flag wieszanych na płot, podobnie było w Białymstoku. Przypomina zaś sobie, iż w 1974 roku kiedy zaczynał przygodę z Jagiellonią na stadionie można było zaobserwować kibiców z flagami, ale na kijach. Pierwsze flagi wieszane na płot na Jagiellonii pojawią się w latach osiemdziesiątych, zresztą tak jak w całej Polsce.

   Podobnie sprawa wygląda z szalikami z tego co twierdzi Andrzej w powszechnym użyciu były wtedy nie szaliki, a trójkątne chusty, które zarzucano na plecy. Tak przystrojona do Białegostoku zawitała ekipa kibiców Lechii w 1976 roku.

MŁYN POD BUDKĄ

   Uzbrojeni w szaliki młodzi kibice postanowili rozpocząć zorganizowany doping na meczach Jagiellonii. Znaleźli oni bardzo szybko swoje miejsce na stadionie Hetmana (Jagiellonia nie grała wtedy na Jurowieckiej), była to centralna trybuna, ale nie ta, gdzie dzisiaj zbierają się fani Jagi gdy ta gra na obiekcie przy ul. Słonecznej.    Była to dzisiejsza honorowa trybuna, znajdująca się pod metalową konstrukcją, w której znajdują się głównie pomieszczenia dla przedstawicieli prasy. Ówcześni kibice nazwali to miejsce pod ,,Budką”. Dzisiaj oczywiście młyn znajduje się w innym miejscu jednak została pieśń, która przypomina, iż sektor szalikowców znajdował się pod ,,Budką”:

W empekach jest tłok,

W empekach jest tłok,

Kibice na MKSB jadą,

Pod budką jest szał,

Żółto-Czerwonych barw,

Śpiewamy całą Wiarą:

Hej MKSB!

Do boju hej Jagiellonio!

Gdy strzela nasz Andrzej,

To nikt nie obroni,

Bo rządzą Żółto-Czerwoni!

    Początkowo młyn wyglądał skromnie, ale z meczu na mecz było coraz lepiej. Coraz więcej też osób można było spotkać przy odzianych w żółto-czerwone szaliki i flagi na kijach. Zapytany o repertuar dopingu Artur stwierdził, że ,,menu pieśni” było zbliżone do obecnego, w tej dziedzinie niewiele się w Białymstoku i Polsce zmieniło – no chyba, że na gorsze.

WYJAZDY

   Kibice Jagi na wyjazdowym meczu z Mazurem Ełk – rok 1979Szybki przyrost kibiców w młynie doprowadził do tego, że przyszedł czas na pierwsze wyjazdy nowej generacji. W 1979 roku szalikowcy Jagiellonii stawili się w pokaźnych liczbach po kilkaset osób w Suwałkach i Ełku. Właśnie z tego drugiego wyjazdy pochodzą fotki, na których widać grupę kibiców Jagiellonii zaopatrzonych w szaliki, czapeczki zimowe w barwach klubowych i dużą ilość flag na kijach. 

   Jak wspomina Artur w Ełku i Suwałkach ubrania na ,,żółto-czerwonych” fani budzili ogromne zdziwienie miejscowych ,,patrzyli na nas jak na kosmitów” – mówi Artur. W tamtym okresie w trakcie takich spotkań na stadionie nie było milicji dlatego podczas meczu dochodziło do utarczek słownych, a po gwizdku sędziego do drobnych przepychanek z miejscowymi. 

   Nie wymienialiśmy do tej pory oprócz Artura innych osób, które wtedy uczestniczyły w życiu ,,Fan Clubu”, nasz rozmówca wymienił znanych pewnie do dzisiaj kibiców: Kraja, Tara, Baran. Co ciekawe w Ełku działała grupa kibiców zorganizowana przez znanego sympatyka Mazura i Legii – Makarewicza. Organizacja kibiców w Ełku wzorowana była na idei Aleksandrowicza i głównie polegała na organizowaniu wyjazdów (z czasem na Legię) pracownikom ,,Zakładów Mięsnych” w Ełku.

   Gdy Jagiellonia w sezonie 1980/1981 ponownie awansowała do II ligi wyjazdy również się odbywały, ale jeżdżono w mniejszych liczbach, a czasami nawet tylko w kilka osób. Na frekwencję na stadionie jak i na wyjazdy wpływ miała na pewno słaba postawa piłkarzy Jagiellonii.

GOŚCIE W BIAŁYMSTOKU

  Pierwsi kibice przyjezdni zaczęli się pojawiać w momencie gdy piłkarze Jagiellonii zaczęli liczyć się na arenie krajowej. Jako debiutanci w Białymstoku w 1974 roku zjawili się kibice Polonii Warszawa, z którą Jagiellonia walczyła w barażu o II ligę. Fani ,,czarnych koszul” bywali praktycznie za każdym razem w Białymstoku gdy ich zespół spotykała się z Jagiellonią. Arturowi w pamięci zapadła jedna z wizyt około 60 kibiców Polonii Warszawa prezentującej się bardzo efektownie pod względem wizualnym.

   Na kolejne wizyty trzeba było czekać do zdobycia upragnionej II ligi. W 1976 roku w Białymstoku zjawili się fani Lechii Gdańsk i podobno dziesięcioosobowa grupa kibiców Arki Gdynia. Później już różnie z tym bywało na pewno w sezonie 1980/1981 (II liga) do Białegostoku zawitało 5 fanów Poloni Bydgoszcz.

   W 1981 w Białegostoku zjawiła się Legia Warszawa, która to spotkała się z Jagiellonią w ramach PP. Mecz ten wzbudził spore zainteresowanie i pojedynek III ligowca z I ligowcem przyszło obejrzeć 8 tyś ludzi, w tym na stadionie była obecna 100 osobowa grupa kibiców z Warszawy, która na stadion dotarła w eskorcie milicji. Trasa przemarszu legionistów wiodła przez jedną z alejek leśnych w kierunku Słonecznej. 

  Wtedy to z lasu jak pod ,,Grunwaldem” wytoczyli się Jagiellończycy w dużej sile. Próba starcia zakończyła się niepowodzeniem (Artur przyznaje, że legioniści zachowali ,,fason”) i skończyło się tylko na obopólnych ,,uprzejmościach”.

  W 1982 w Białymstoku wizytę złożyli kibice ełckiego Mazura, który przyjechał na ,,świętą wojnę” kilkoma autokarami, po meczu zostały one doszczętnie zdemolowane przez fanów Jagiellonii, którzy zaatakowali siedzących w nich ełczan. Atak był spowodowany zaszłościami, o których doskonale pamiętali ,,żółto-czerwoni”. Moment ataku nie był przypadkowy, czekano tylko kiedy podpici ,,pracownicy Zakładów Mięsnych” wsiądą do swoich pojazdów. W innym wypadku konfrontacja z gośćmi, których średnia wieku przekraczała grubo trzydzieści mogła się skończyć zupełnie inaczej.

  Bójki różnego rodzaje, akcje zdarzały się w tamtych czasach jednak jak twierdzi Artur więcej w tym wszystkim plotek niż prawdziwych faktów (skąd my to znamy?). Drobne wręcz czasami incydenty w relacjach rozrastają się do olbrzymich rozmiarów i z czasem stają się powszechnie funkcjonującymi mitami.

ZGODY

   W latach siedemdziesiątych Jagiellonia nie posiadała żadnej ,,zgody” z innymi kibicami. Taką pierwszą poważną zgodą była przyjaźń z Widzewem, który w 1983 rozgrywał w Białymstoku swoje mecze pucharu UEFA. Od tego się wszystko zaczęło. Często bywało tak, że zgody były zawierane przez kibiców, którzy utrzymywali z sobą zażyłe kontakty osobiste.

    Tekst powstał dzięki Zygmuntowi, Piotrkowi JB którzy spisali wspomnienia i Drzefkowi , który wyłowił Artura.

Wspomnienia z ulicy Nowej i dzielnicy Nowe Miasto

    Nazwa ulicy do dziś pozostała. Ale jak pisze Jan Skowroński, na Nowej z lat jego dzieciństwa i młodości pozostało już tylko kilka osób. I jakże to inna ulica niż kiedyś. Doktor Jan Skowroński... przyniósł fotografie, opowiedział o swojej rodzinie, o ul. Nowej i Nowym Mieście - dzielnicy, w której się urodził i gdzie mieszka do dzisiaj, chociaż już nieco dalej.  

  Przez wiele lat po wojnie była nieutwardzona. Piaszczysta latem, jesienią rozmokła i błotnista. Ludzie, którzy tu mieszkali byli biedni. Domy były niewielkie. Drewniane, otoczone ogródkami. Większość mieszkańców hodowała kury, a często w chlewiku świniaka. 

  Przed Bożym Narodzeniem sąsiedzi pomagali sobie przy uboju. Najbliższy sklep spożywczy znajdował się w domu Pastuszków na ul. Pułaskiego, naprzeciwko szkoły podstawowej nr 14. Do centrum miasta było około 5 km, trochę bliżej na Sienny Rynek. Komunikacja miejska zaczynała stawiać pierwsze kroki po 1949 roku. Zakupów więc rodzice dokonywali na ulicy Kawaleryjskiej. 

  Ulicą tą szczególnie w czwartki, kiedy odbywał się targ na Siennym Rynku, ciągnęły furmanki, wypełnione po brzegi artykułami rolnymi. Można było potargować się i kupić wszystko. Ziemniaki, owoce, warzywa, jaja, mleko, kury, a nawet świeże ryby. Chłopi (określenie rolnik wtedy nie funkcjonowało) sprzedawali świeże mięso wieprzowe, wołowinę, baraninę, słoninę oraz cielęcinę. Oferowali mąkę, kaszę, mąkę, miód. Zakupy na ulicy robili wszyscy okoliczni mieszkańcy. 


  Wozy poruszały się na drewnianych kołach, a ciągnęły je poczciwe jeden lub dwa konie. Gospodarze często zatrzymywali się na dłużej, by skorzystać z usług kowala. Kowal, pan Bronek Matusiak miał kuźnię na ul. Kawaleryjskiej. Znajdowała się ona naprzeciw kamienia, w miejscu obecnego hotelu dla handlowców ze wschodu. Kuźnia była oblegana, gdyż gospodarze podkuwali konie i dorabiali zużyte części do furmanek. 

  Bywało, że godzinami gapiłem się na palenisko i miech kowalski oraz na kucie na wielkim kowadle podków dla koni, a potem na przymocowywanie ich do końskiego kopyta. Po wojnie pozostało wiele niewypałów, walała się naokoło amunicja. Zdarzały się nieszczęśliwe wypadki i tragiczne zdarzenia przy manipulowaniu bronią. Jeden ze starszych kolegów zginął podczas zabawy z niewybuchem przez ciekawość, inny stracił nogę. Moja pierwsza klasa mieściła się na ul. Mazowieckiej. 

  Była to szkoła podstawowa nr 11, znajdowała się trzy kilometry od domu. Chodziłem do szkoły oczywiście pieszo, jak wszystkie dzieci z dzielnicy. W 1949 roku przeniesiono nas do nowo powstałej szkoły nr 14 na Nowym Mieście. 

  Budynek był drewniany, bez łazienek i ubikacji, opalany węglem w piecach kaflowych. Podłogi z drewnianych desek, ławki mocno zniszczone, okna nieszczelne z dziurami, przez które zimą mocno wiało. Ogółem były cztery sale lekcyjne, a nauka odbywała się na dwie zmiany. W części korytarza, prowizorycznie odgrodzony, znajdował się pokoik nauczycielski. Urzędował tu również kierownik szkoły. Na poddaszu mieszkała woźna, pani Mickiewicz z rodziną. Warunki do nauki były bardzo trudne. 

  Młodzież na przerwach tłoczyła się na wąskim korytarzu lub przebywała na podwórzu, na dziedzińcu szkolnym. Najgorsze do przetrzymania były zimy, które w tamtych latach obfitowały w śnieg i były bardzo mroźne. Podczas większych mrozów uczniowie nie chodzili do szkoły, naukę zawieszano. Sala gimnastyczna została dobudowana do starego budynku dopiero w 1952 r. Ja już nie miałem przyjemności z niej korzystać (obecnie w pomieszczeniu tym znajduje się sklep spożywczy). 

  Mimo trudnych warunków lata nauki w w tej szkole wspominam bardzo ciepło. Atmosfera była prawie rodzinna, nauczyciele uprzejmi i wyrozumiali. W latach 70. bywałem w szkole nr 14 na wywiadówkach moich dzieci, syna Krzysztofa i córki Małgorzaty. Była to już całkiem inna szkoła. Okazały budynek, obszerne korytarze, duża sale lekcyjne z wyposażeniem nie przypominającym tamtych powojennych lat, piękna sala sportowa. Szkoła wybudowana została na naszym dawnym boisku szkolnym, na którym spędziłem wiele godzin.


Dr. Jan Skowroński

Alicja Zielińska

Białystok w moich wspomnieniach


   "Urodziłem się 10 marca 1947 r w Białymstoku. Białystok mojego dzieciństwa rozciągał się od hal targowych, Siennego Rynku, Młynowej po stadion w Zwierzyńcu i lotnisko Krywlany. Nie bez powodu wymieniam te miejsca.

  Rynki - Sienny, Koński i Rybny, zatłoczone furami z kłębiącym się tłumem ludzi były atrakcją samą w sobie. Już z rana sunęły Mazowiecką fury z pobliskich wiosek. Dialogi towarzyszące targowaniu, zachwalanie towaru (często całymi poetyckimi tekstami), gra w lusterka czy trzy karty - to stanowiło pasjonujące zajęcie dla nas dzieciaków.

  Na stadionie (wtedy mówiło się boisko) w Zwierzyńcu byłem codziennym gościem. Pierwszego dnia pobytu w szkole podstawowej (chodziłem do czerwonej szóstki) już na drugiej lekcji znudzony uciekłem z klasy właśnie na boisko. Kibicowaliśmy tam trenującym piłkarzom i lekkoatletom.

  Jaka to była frajda odkopnąć piłkę zza bramki. Na sprzęt sportowy nie było nas stać. Aby pograć w tenisa Oskarowi Liedtke, gospodarzowi stadionu, przynosiło się książki (był ich zapamiętałym czytelnikiem); na czas, kiedy zagłębiał się w lekturę kolejnego "tygrysa" dawał rakietę i można było pograć w tenisa. Sprzęt - kulę i dysk "zorganizowaliśmy" sami. Za poprzeczkę służył sznurek. Zwierzyniec to także wieża spadochronowa, rozbijane pod nią- zanim nie przeniosły się na Kawaleryjską - cygańskie tabory, górka za cmentarzem, boisko przy kamieniu, grzyby (podbrzeźniaki zbierało się w miejscu gdzie dziś stoi rozgłośnia radiowa).

  Krywlany to już była dalsza wyprawa. Największą atrakcją wcale nie były samoloty, ale pełne tajemnic bunkry. Inną daleką wyprawę odbywaliśmy latem nad staw na Bażantarni. Z rodzicami. Białystok mojego dzieciństwa to obecne osiedle 1000 - lecia i miasteczko akademickie Politechniki, to moja ulica - Mała. Moje ulice to także: Mazowiecka, Wiejska, Zwierzyniecka, Gęsi Dwór, Morwowa, Smutna, Lubelska. Ulice drewnianych domów z chlewikami, ulice, którymi przeganiano stada krów na wypas na lotnisku.

  Mój Białystok to dzielnica sadów, łąk i ogrodów. To była taka dziwna bardziej wiejska niż miejska część miasta. Prawdziwe miasto zaczynało się w okolicach rynku poczynając od "Cutra" - Młynowa Śledziowa, Piwna, po części Żelazna.

  Mój Białystok to sąsiedzi, dzielnica gdzie wszyscy się znali, przesiadywali przed domem niczym na wsi, wspólnie gościli się (piło się z karafek, a nie butelek), razem chodzili do kina (telewizji jeszcze nie było), najlepiej na "miłośne filmy". My dzieciaki byliśmy pod stałą baczną kontrolą. 

  Pamiętam, że ze strachu przed sąsiadami (każdy miał prawo wytargać za uszy) chodziliśmy do lasu palić papierosy Moje pierwsze w życiu (miałem 6 lat) to "Mewy" palone w towarzystwie jeszcze trzech kolegów, w miejscu gdzie obecnie jest rozgłośnia radiowa na Świerkowej. Wypaliliśmy od razu całą paczkę. Niewiele pamiętam. Zwymiotowałem.

  Białystok mojego dzieciństwa to najbliżsi koledzy. Razem chodziliśmy w arendę na śliwki, jabłka czy gruszki; zjeżdżali z górki na Smutnej lub za cmentarzem wojskowym, czepiali się na łyżwach samochodów; grali w cynę, "banczek", cymbergaja; strzelali z klucza napełnianego karbidem(1); obowiązkowo we wrześniu, po wakacjach o puszczali latawce, kibicowali okolicznym hodowcom gołębi.

To był piękny Białystok, w którym wszyscy byli sobie bliscy, a nawet żulia miała honor. Honor liczył się bardziej niż pieniądze."


Jerzy Jamiołkowski

O Rybim Królu na Niemnie


 

     Ryby z dawnych czasów były ważnym źródłem żywności. Można śmiało powiedzieć że ryby w Niemnie i jej dopływach zawsze nie brakowało. W Grodzieńskim Muzeum przechowywane są haczyki na ryby prawie dziesięciocentymetrowej długości, a archeolodzy odkryli na zamku w Grodnie szczątki ryb z kręgami o średnicy 3-4 centymetrów. Ryba, która ma taki szkielet, miała mieć długość około dwóch metrów.

  Niemeńska ryba była lubiana nie tylko przez prostych grodnian, ale również i królów. W 1698 roku król Rzeczpospolitej August II dał dla rybaków Grodna przywilej, według którego otrzymali wyłączne prawo do sprzedaży ryb na Rynku w Grodnie. 

  Do grodzieńskiego cechu dołączyli rybacy z Jezior, którzy sprzedawali nie tylko świeże, ale także wędzone i solone ryby. Rybacy mieli obowiązek dostarczać część swoich połowów do królewskiego zamku w Grodnie. Tak na Kołoży powstała osada rybacką .W średniowieczu główną Niemeńską rybą, która trafiała na stół mieszczan, był sum. 

      Jego kości w archeologicznych pozostałościach jest niemal 68%. Następnie idą okoń, kleń, szczupak, łosoś... W dopływach Niemna, takich jak Losośna, złapać można było najlepszego w Wielkim Księstwie Litewskim pstrąga.  Jednak prawdziwym królem Niemna był bałtycki jesiotr. Jesiotr – jedna z najstarszych ryb na ziemi, ten gatunek istnieje od ponad 30 milionów lat.

  Informacje o jesiotrach w Niemnem spotykamy od XIII wieku (jego kości są wśród materiałów osteologicznych ze Starego Zamku). W pierwszej połowie ubiegłego wieku jesiotr nie był rzadkością nie tylko w okolicach Grodna, ale również dalej na wschód. 

  Jesiotra wagą osiem pudów (około 130 kg) złapano w Szczarze w 1903 roku około Słonimia a w 1952 roku wielki jesiotr trafił do rybaków około Korelicz. W niedalekich od nas Prusach Wschodnich ci, kto łowił i sprzedawał jesiotry, należeli do ludzi bardzo zamożnych. Z połowu jesiotra żyły tam całe miasta. Do przykładu na herbie miasta Piława (teraz Bałtyjsk) był pokazany jesiotr w koronie. U nas jesiotra w dawnych czasach nazywano akurat „niemiecką rybą”.

   W pamięci grodnian utrwalił się wypadek z lipca 1927 roku, kiedy rybacy bracia Kazimierz i Józef Baranowie mieszkające nieopodal Kołoży, wyłapali jesiotra ważącego 96 kilogramów. Dyrektor Muzeum Przyrodniczego w Grodnie Stanislaw Żywno wnioskował, żeby przynajmniej skórę giganta oddano do muzeum, ale jesiotr był sprzedany do restauracji Kujawińskiego, upieczony i wystawiony w witrynie. Grodnianie rozebrało go kawałek po kawałku w ciągu dwóch dni!

  Z Niemna jesiotr bałtycki zniknął dopiero po Drugiej Wojnie Światowej, a decydującym czynnikiem była tu działalność człowieka.

                                                                 A. Waszkiewicz 

Kolonia Marczuk

     Mianem „kolonia Marczuk"  oznaczono na planie Białegostoku sprzed 1939 roku teren od ul. Gruntowej po Marczukowską, ale tylko po wschodniej stronie ulicy Hetmańskiej. Po stronie zachodniej nieśmiało pojawiały się drewniane domki, za którymi ciągnęły się nadal łąki i gdzie nie gdzie pola. Z trudem można było dojść do Bażantarki. Za rzeczką natomiast zachowała się stara droga do Wysokiego Stoczku(Stoku) i tędy wiodła granica miast (późniejsza nazwa tej drogi to ul. Skrajna, a jej przedłużenie na południe to ul. Lniana).  

  Natomiast jeszcze dalej na zachód, za laskiem, uformowało się maleńkie osiedle Korycin. I tę nazwę trudno wyjaśnić. Wybudowali się tu osadnicy z gminnego Korycina ? Z czasem wytyczono ulice: Śnieżną, Lodową, Stromą, Samotną. Punktem wielce charakterystycznym była stodoła księdza Adama Abramowicza, proboszcza parafii św. Rocha. Do tej parafii należały spory szmat ziemi oraz nieduża społeczność wiernych. Mieszkało się tu jak na wsi, młódź chodziła do szkoły przy ul. Grunwaldzkiej. 

  Wspominał Władysław Narel: „Przed domem nie jedna troskliwa ręka kobieca zrobiła kwietniki, rabat(…).W podwórkach chlewiki, letnie kuchnie, a dalej przeważnie ogrody. Warzyw i owoców nikt nie musiał kupować. I świniaka niejeden swego uchował”. 

  Było cicho, wszyscy się znali. W  ciepłe letnie dni, zwłaszcza w niedziele, pojawiali się nad stawem amatorzy pikników. 

  Wzdłuż ulicy Marczukowskiej znajdowały się trzy stawy, w  pierwszym kąpali się nieliczni, bo z niego czerpano wodę do napełniania tendrów parowozów. W pobliżu stały więc zabudowania pompowni, zwanej „pompką”. 

  W środkowym stawie pławili się z rozkoszą dorośli, a  maluchom pozostawał trzeci stawek, zasilany wodą z dużego. Po drugiej stronie ulicy przybyło parterowych drewnianych domów, zamieszkałych przez Piekutowskich, Koronkiewiczów, Rydzewskich, panią Galas z córkami, Kowalewskich, panie Ziębę i Fiłonowicz, Olszewskich, Kmitów, Łydkowskich, Nareli, Zawadzkich, pana Guśko.

   Po wojnie brakowało wszystkiego, gotówki także, więc trzeba było sobie radzić. Przykład takiej zaradności stanowił wyrób garnków. Zajęło się tym kilka rodzin. Surowiec pozyskiwano z silników rozbitych samochodów, a zdarzały się nawet części samolotowe. Aluminium przetapiano w hełmach, następnie chropowaty odlew obrabiano na „kręciołce” (ręcznej tokarce), a gotowy produkt sprzedawano na pobliskich jarmarkach i wywożono również „w Polskę”. 

   Na Marczuku jeszcze trzymali się nadal rolnicy, bliżej torów przybyły osobliwe „wzgórza”, sterty lnu. Stawy nadal przyciągały spragnionych kąpieli i wędkarzy, a zimą rąbano zalegający je lód, by go wykorzystać w zakładach spożywczych.

   W lipcu 1944 roku zaobserwowano, że Niemcy w  czarnych mundurach prowadzą intensywne roboty w okolicach tuneli przy ul. Hetmańskiej. Nie zapędzili do prac osób cywilnych ,zatem domyślano się, że zależało im na zachowaniu tajemnicy. Wykopali między torami dziewięć dołów, po trzy w każdym rzędzie, głębokich na półtora metrów. Następnie założyli szalunki, wylali beton.   Udało się ustalić, z pomocą kolejarzy polskich, że na dnie każdej takiej studzienki położone zostały skrzynie z ładunkami wybuchowymi.

  Stało się jasnym, że chodzi o wysadzenie tunelów. Moment detonacji Niemcy jednak odwlekali, czekając na przejazd ważnego transportu wojskowego. Stanisław Hrynaszewski zapamiętał, że i jego rodzina opuściła dom w obawie przed eksplozją.

   A jednak tunel ocalał. 27 lipca rano pan Pyliński w towarzystwie żołnierza Armii Czerwonej uspokajali mieszkańców, że tunel jest już bezpieczny. Okazało się, że wartowników niemieckich przegonili partyzanci, natomiast pan Pyliński, który przed wojną służył w wojskach saperskich i był kolejarzem, pozrywał przewody elektryczne łączące skrzynie z ładunkami wybuchowymi. 

   Reszty dokonali już saperzy rosyjscy. Warto przy tej okazji dodać, że obok tunelu drogowego, od strony dworca kolejowego był tunelik, którym przepływał strumyk. W tym to przepuście mieszkańcy chronili się w czasie na lotów


Adam Czesław Dobroński

Wileńskie złodziejki w białostockich sklepach

 

   Dogodne połączenie kolejowe z Wilnem sprawiało, że i stamtąd mieliśmy często szemranych gości. W grodzie Giedymina świat przestępczy rozwijał się prężnie już w czasach carskich.  W 1911 r. niejaki Saszka Lichtsohn, znany też jako Chana Bobkes skupił w jednej organizacji, zwanej Bruderferajn, większość miejscowych włamywaczy, doliniarzy i sutenerów. 

  Towarzystwo to udzielało pomocy i ochrony swoim członkom, ale pobierało od nich składki. Stan kasy zasilały haracze nakładane na wileńskich kupców. Wobec niepokornych stosowano terror. Używano noży, rewolwerów i bomb. Z różnymi perypetiami Bruderferajn przetrwała do 1932 r., kiedy została ostatecznie rozbita przez policję. Jej przywódcy poszli siedzieć albo rozproszyli się po całej II RP. Niektórzy zbiegli do Stanów Zjednoczonych.

   Złodzieje wileńscy odznaczali się duża sprawnością. Tak jak Warszawa szczyciła się swoimi kasiarzami, Lwów własną szkołą doliniarzy, nad Wilią szczególnie cenieni byli szopenfeldziarze. Byli to złodzieje sklepowi, którzy w biały dzień okradali jubilerów, salony futrzarskie, a także sklepy z manufakturą. Przed rewolucją znano ich dobrze w Moskwie, Petersburgu, Rostowie czy Odessie. Później operowali niemal w całej Polsce. Białystok jak najbardziej leżał na ich szlaku.

  Wśród szopenfeldziarzy przeważały kobiety. Miały opracowaną technikę działania. Jedna z szajki odciągała zwykle uwagę sprzedawcy, a druga w tym czasie chowała pod obszernym płaszczem upatrzoną broszkę, lisią skórkę bądź kawał aksamitu. Czasami szopenfeldziarki brały do pomocy sprytne dziecko lub niepozornego mężczyznę ze specyficznie skonstruowanym koszem do ukrywania łupu. Poniżej tylko dwa przykłady pobytu wileńskich szopenfeldziarek na białostockim bruku.

  Jesienią 1926 r. pojawiły się w naszym mieście dwie doświadczone złodziejki - 30-letnia Fryda Kapłan i o 10 lat młodsza Sonia Lewin. W ciągu dnia kobiety obeszły szereg sklepów. Największy łup trafił się im u tekstylarza Jakuba Łoszczyńskiego przy Rynku Kościuszki 6. Jak zeznał on później na posterunku, strata wyniosła 350 zł. Zdobycz wilnianek udało się jednak odzyskać. Przechowywała ją paserka Rywka Segał z ul. Suraskiej.   

   Z kolei wczesną wiosną 1935 r. zawitała do Białegostoku szczególnie solidna ekipa specjalistów od pobierania towarów ze sklepowej lady i półek. Było to małżeństwo Symche i Chaja Segałowie, wspomagane przez doświadczonego szopenfeldziarza z Łodzi Borucha Gittisa. Pracowała z nimi miejscowa „ sklepikarka ” Fryda Dukat z ul. Wersalskiej. 

  W ciągu tygodnia z ofiarami złodziei padło kilkanaście białostockich sklepów z manufakturą. Wśród nich był kupiec Margolis z ul. Sienkiewicza, Ch. Kaszniewski z Rynku Kościuszki, Rafałowska z Giełdowej i Sznajder z Kupieckiej. 

  Jak widać, dla bezpieczeństwa i zgodnie z wszelkimi prawidłami sztuki złodziejskiej, szopenfeldziarze grasowali na różnych ulicach. Policja jednak nie dała wyprowadzić się w pole. Przestępcy zostali ujęci a sąd wlepił im od 1 do 2 lat pobytu za kratkami.

   Oczywiście wileńska ferajna przysyłała do Białegostoku nie tylko swoich szopenfeldziarzy. Bywali tutaj doliniarze, ot choćby Dawid Niecelewicz, który w 1927 r. wpadł podczas penetracji kieszeni klienta Banku Polskiego przy ul. Warszawskiej czy włamywacze, jak szajka Icka Szmulewicza, okradająca w 1928 r. mieszkania białostoczan. 

  Nie zabrakło też pomysłowych farmazonów pracujących na „ kantmaszynkę ”. Ich przedstawiciel, Chaim Ginsburg, kombinował w Białymstoku od lat i wpadł dopiero w feralnym dla  Bruderferajn  -  1932  r.

Włodzimierz Jarmolik

Ulica Młynowa 28

   Na ulicy Młynowej stał sobie jeden taki dom . Gnieździli się tam szczególnie dokuczliwi lokatorzy – złodzieje, paserzy, kanciarze, różnej maści awanturnicy. Regularni bywalcy aresztu miejskiego przy ul. Artyleryjskiej i więzienia przy Szosie Baranowickiej.

  Na początku lat 20. wyróżniał się budynek oznaczony numerem 28. Nie była to rzecz jasna zasługa jego jakiejś wykwintnej architektury, ale raczej mało ciekawych dla organów prawa i porządku mieszkańców.

  Swoje zameldowanie pod adresem zgłaszał bardzo wytrwale Chaim Szepes, niekoronowany król złodziei z ulicy Młynowej. Cieszył się on dużym szacunkiem. Nic dziwnego, szlify klawisznika (złodzieja operującego podrobionymi kluczami wytrychami) zdobył jeszcze za czasów cara Mikołaja II. Każdy młodziak z okolicy, startujący w przestępczej robocie chciałby z nim mieć spółkę.

  Nie zawsze to jednak mogło wyjść na zdrowie. Agenci z Ekspozytury Urzędu Śledczego mieli Szypesa stale na oku. Kiedy latem 1922 r. wybierał się ze swoim pomagierem na ul. Polną (dziś Włókiennicza), gdzie już wcześniej przyuważył zamożne mieszkanie, został zatrzymany na ul. Mińskiej. Policjanci znaleźli przy nim narzędzia do otwierania kłódek i zamków, a przy towarzyszącym mu osobniku pusty worek na przewidywane łupy.

  Po wyjściu z krótkotrwałego aresztu Chaim Szapes nie zamierzał wcale zrezygnować ze swoich upodobań. Kiedy latem 1923 r. dostrzegł na Rynku Kościuszki pod 7 nowo otwarty skład manufaktury, postanowił go zamknąć. Dobrał do spółki Kalmana Ziberblata i Jakuba Machaja, no i razem pozbawili handlowca Juchniewicza całego towaru na 500 mln marek. Hinty (psy), jak nazywano policję kryminalną, nie próżnowały. Złodzieje wpadli z częścią łupu. Szepes na rok przeprowadził się z Młynowej 28 do mało przytulnej cel w „szarym domu”. Kiedy wyszedł zza kratek, postanowił zmienić  klimat.

   Miał znajomków w Grodnie, którzy zaproponowali mu robotę u siebie. Było to mieszkanie zamożnego fabrykanta, a w nim komoda wypełniona biżuterią i innymi wartościowymi drobiazgami. Niestety na cudzych śmieciach skok wypadł fatalnie. Kosztował on Szepesa półtora roku wolności.

  Rok 1927 przywitał Chaim w swoim mieszkaniu przy Młynowej 28. Nie zamierzał jednak zbyt długo świętować. Już 28 stycznia kancelaria Urzędu Śledczego przy Warszawskiej 6 przyjęła zawiadomienie od Geni Goldfarb z Polnej 20 a. Roztrzęsiona kobieta zgłaszała, że w nocy do jej mieszkania przez dziurę w drzwiach dostało się dwóch osobników. Choć spłoszeni, zdążyli zabrać z przedpokoju dwa futra wartości 5.500 zł.

   Ponieważ ul. Polna była ulubionym miejscem spacerów znanego złodzieja z Młynowej, policjanci ruszyli tym tropem. Zanim jednak dostali Szepesa ten zdążył odstawić jeszcze jeden numer. Tym razem w biały dzień otworzył wytrychem drzwi do mieszkania doktora Emila Lwa z ul. Jurowieckiej i pozbawił go złotego zegarka, Złotego Krzyża Zasługi i innych odznak wojskowych.

    Wkrótce Chaim Szepes na dobre zniknął z kronik kryminalnych białostockich gazet. Jednak dom na Młynowej pod 28 wcale nie stracił na atrakcji dla posterunkowych z IV Komisariatu i agentów śledczych. Teraz ich pupilem stał się Zewel Szuster, duży macher od kradzionego węgla i nafty.


Włodzimierz Jarmolik 

Blanka Commichau


  W wieku XIX, w Białymstoku powstaje przemysł włókienniczy. Jego dynamiczny rozwój sprawia, że miasto zyskuje przydomek Manchesteru Północy.   Fabrykanci z Niemiec, Austrii, Rosji zjeżdżają tu z rodzinami i osiadają na stałe. A ich żony - włączają się w życie publiczne? 

- Wyróżniała się zwłaszcza Blanka Commichau z domu Hane. To ona właśnie prowadziła pierwszy salon artystyczny w XIX-wiecznym Białymstoku. Niemka, urodzona w 1834 w Hamburgu, do Białegostoku przybyła jako żona Rudolfa Moritza, jednego z braci Commichau, założycieli słynnej fabryki włókienniczej "Rudolf Commichau i Synowie". 

  Blanka pochodziła z kupieckiej rodziny, ale o artystycznych zamiłowaniach. Za sprawą matki skończyła konserwatorium muzyczne w Hamburgu i Weimarze.   Była dobrze zapowiadającą się pianistką, a zarazem wielbicielką teatru. Nic więc dziwnego, że te pasje przeniosła na grunt białostocki. 

  Kiedy małżonkowie Commichau zamieszkali w 1859 roku w pięknej kamienicy przy ul. Warszawskiej (obecnie mieści się tu Wydział Ekonomiczny Uniwersytetu), wkrótce otworzyły się podwoje ich domu dla melomanów i miłośników teatru. Wśród zapraszanych artystów występowali tu m.in. pianista Cyril Kleiber z Weimaru i Aleksander Haman, skrzypek z Sankt Petersburga. 

  Wieczory artystyczne u Commichau skupiały nie tylko środowisko niemieckich imigrantów, ale także przedstawicieli białostockiej inteligencji.   Panny i kawalerowie z mieszczańskich rodzin przygotowywali wspólnie przedstawienia teatralne. Delikatna, a zarazem słabego zdrowia Blanka zmarła w 1878 roku, a jej mąż Rudolf wkrótce opuścił Białystok, zmarł w 1901 roku w Berlinie. 

Alicja Zielińska

Ulica św. Rocha 14. Fabryka R. Commichau




    W temacie nieistniejących nieruchomości, które przed II wojną światową zlokalizowane były przy ul. św. Rocha. Ilustracją  do dzisiejszego tekstu jest również zdjęcie, wykonane przez Józefa Sołowiejczyka w 1897 r. Został na nim uwieczniony zespół budynków określonych przez autora jako „fabryka Commichau”.

  Fotograf ustawił się po stronie ul. Nowoszosowej (dziś  to  ul. H. Dąbrowskiego) i skierował obiektyw na południe, obejmując teren rozciągający się między stacją kolejową (po prawej stronie widzimy wieżę ciśnień oraz  fragment gmachu dworcowego) a wzgórzem z kaplicą i cmentarzem św. Rocha. 

  Obszar ten, przed II wojną przyporządkowany do ul. św. Rocha 14, współcześnie zajęty jest pod ul. Bohaterów Monte Cassino, Park im. J. Dziekońskiej, Spodki i handlowce  przy ul. św. Rocha. Jak już wspominałem, znaczna część terenów położonych przy tej ulicy jeszcze na początku lat 70. XIX w. stanowiła własność gospodarzy ze wsi Białostoczek i dopiero później znalazły się one w granicach Białegostoku.

  Pierwsze informacje na temat terenów, na których stanęła fabryka Commichau, pochodzą z lat 70. XIX w. W 1871 r. część tych gruntów przedstawiciele gminy wydzierżawili Chaimow i Lublińskiemu. W kolejnych latach prawo do dzierżawy przechodziło z rąk do rąk – w 1876 r. Lubliński odstąpił je Ickowi Halpernowi, który oddał je grodzieńskiemu mieszczaninowi Abramowi Izabelińskiemu. Izabeliński wzniósł na dzierżawionym gruncie drewniany dom, po czym podzielił teren na dwie części, z których jedną odstąpił Wolfowi Gradowi, ten zaś w 1882 r. Wolfowi Epsztejnowi.

   Inną część gruntów pod przyszłą fabryką w 1879 r. przedstawiciele wsi odsprzedali kupcowi Filipowi Timofiejewowi. Na jego temat nie wiemy w zasadzie nic poza faktem, że jeszcze tego samego roku wzniósł  tu pierwsze zabudowania fabryczne, w tym frontowy piętrowy dom oraz trzypiętrową halę produkcyjną z dwiema oficynami, mieszczącymi w sobie maszynę parową i kocioł. 

  W grudniu 1879 r. grunt i fabrykę kupca Filipa Timofiejewa nabył pruski poddany i kupiec 2 gildii Rudolf Commichau, zaś w  listopadzie 1882 r. odkupił on od Abrama Izabelińskiego i Wolfa Epsztejna sąsiadujące grunty wraz z zabudowaniami, stając się  wyłącznym właścicielem rozległej posesji przy ul. św. Rocha 14. Rodzina Commichau sprowadziła się do Białegostoku w latach 40. XIX w.z Colditz w Saksonii.

   Wykorzystując dawny młyn Antoniuk bracia: August, Herman, Rudolf   i Albert  założyli jedną z największych i najlepiej prosperujących firm włókienniczych. Z czasem firmę na Antoniuku, rozszerzoną o zespół fabryczny przy ul. Warszawskiej 59, przejął Herman Commichau.

  Tymczasem Rudolf w 1880 r. usamodzielnił się, zakładając własną fabrykę sukna i kołder przy ul. św. Rocha. W 1853 r. wstąpił w związek mażeński z Blanką von Hane, z którą miał aż piętnaścioro dzieci. Wieku dorosłego dożyli Julia Clara (żona Franza Lippischa), Alfred, Maria Helena (żona Wilhelma Gustawa Teetzmanna), Aleksander, Hugo, Karol, Oskar, Hedwiga i Margarethe. Rudolf zmarł w 1901 r. 

  Z licznego grona dzieci Rudolfa interesować nas będą szczególnie Alfred, Aleksander i Hugo Commichau, którym 29 kwietnia 1889 r. ojciec podarował prawa własności do nieruchomości przy ul. św. Rocha 14. W 1890 r. była to druga największa fabryka w mieście – prym wiódł najstarszy zakład Hermana Commichau, zatrudniający 215 robotników i wyrabiający towary o wartości 150 tys.rubli rocznie, na drugim miejscu był natomiast zakład Rudolfa i synów, który chociaż miał 213 zatrudnionych, osiągał produkcję wysokości 250 tys.  rubli rocznie, w czym był wówczas bezkonkurencyjny. 

  Pomocny w osiągnięciu tych efektów był zapewne nowoczesny silnik parowy o mocy 40 KM, najwyższej w ówczesnym Białymstoku. W 1897 r. firma została nagrodzona przez cara Mikołaja II najwyższym medalem uznania.

  Firma „Rudolf Commichau i Synowie” działała do I wojny światowej. Zabudowania fabryczne przetrwały okres okupacji niemieckiej, ale dzieje posesji przy ul. św. Rocha 14  w pierwszych chwilach po odzyskaniu niepodległości pozostają niejasne. Po sierpniu 1920 r. obiekty zostały przejęte przez wojsko i zlokalizowano w nich siedzibę i skład intendentury Dowództwa Okręgu Generalnego Białystok. 

   Dopiero w 1925 r. wyrok Sądu Okręgowego w Grodnie przysądził prawa własności do całej nieruchomości Oskarowi Schoenowi. Wówczas też ponownie zawarczały tu wrzeciona maszyn tkackich – Schoen wraz ze swoim wspólnikiem Szołemem Fajnsztejnem prowadzili od 1919 r. wytwórnię sukna i kołder przy ul. Konopnickiej 1.

    Po 1925 r. wspólnicy przenieśli produkcję na ul. św. Rocha 14.  Budynki przy ul. św. Rocha 14 w okresie międzywojennym służyły także innym przedsiębiorcom, którzy dzierżawili w nich powierzchnię, m.in. skup i sprzedaż materiałów drzewnych Mozesa Szlachtera od 1929 r., wykończalnia i farbiarnia sukna „Zelman Brajnin, Jakub Glikfeld i Spółka, spółka firmowa” od 1931 r. czy sprzedaż szkła taflowego „Szyba” od 1938 r.  

  Oskar Schoen zmarł w 1925 r., uprzednio zapisując prawa własności dzieciom Emilii i Leonowi Schoenom. Przed 1939 r. Oskar, a potem jego spadkobiercy, stopniowo  wyprzedawali  nieruchomości.  Budynki przy ul. św. Rocha 14 uległy spaleniu w okresie II wojny światowej, najpewniej w 1944 r., a stan ten potwierdza zdjęcie lotnicze z września tego roku. Zostały rozebrane na początku lat 50. XX w.

Wiesław Wróbel

Ulica Krakowska serce występnych Chanajek

   Obok dłużyła się Sosnowa ze swoimi cmentarzami, dalej wiły się Brukowa i Marmurowa, pełne panienek o niezbyt dobrych obyczajach. Ale Krakowska królowała.   Tutaj przed wojną pod około dwudziestoma numerami, mieszkali zarówno ludzie stateczni, no może nie do końca, jak też cała czereda zatwardziałych rzezimieszków. 

  Na przykład właścicielem budynku pod numerem 8 był Efraim Orlański. Można rzec kamienicznik całą gębą. Odnajmował mieszkania i ściągał z lokatorów solidny czynsz. Kiedy ktoś jednak zalegał mu z opłatą, sięgał po bardzo brzydkie metody.  Oto jesienią 1936 roku niejaka Jadwiga Gajewska, nie chciała opuścić zadłużonego lokalu, zgodnie z postanowieniem sądu grodzkiego, właściciel polecił zdjąć dachówki nad jej pokoikami, aby siąpiący deszcz zrobił swoje. Ferajna z Krakowskiej wiedziała dobrze, kto to jest Efraim Orlański, a także jego główny sublokator Tewel Spektor.   

   Robili oni różne lewe interesy, ale musieli też liczyć się ze stratami. Podpadli łobuzom z ulicy, trzeba było więc płacić za spekulancką łapczywość. Spektora chanajkowscy złodzieje obrobili dokładnie, w lutym 1928 roku. Późnym wieczorem jego drzwi od mieszkania zostały zgrabnie otwarte, zaś z szuflad i innych schowków zniknęło 3 tysiące złotych, ponad 200 dolarów i do tego kolekcja monet staropolskich.    

   Pan Tewel był bowiem numizmatykiem z zamiłowania. Z kolei na Efraima Orlańskiego spece z Krakowskiej uwzięli się jeszcze bardziej. Obok wynajmowania pomieszczeń w swojej czynszówce, prowadził on również rozmaite handle. No i tutaj, za sprawą swoich niecnych sąsiadów, ponosił co i rusz mniejsze lub większe straty.    W 1934 roku zainwestował część zarobionych właśnie pieniędzy w biżuterię. Wiadomo, czasy kryzysu, pieniądz tracił na wartości. Sprytny kieszonkowiec wyciągnął mu na ulicy pakuneczek z precjozami jubilerskimi bezczelnie z kieszeni palta. Strata była spora - 4 tysiące złotych. Kiedy pod koniec lat trzydziestych mości Efraim zainteresował się handlem rybami, też nie obyło się bez kłopotów. 

   Zimą 1936 roku ograbiono go z dwóch skrzyń zawierających wędzone szprotki. Tą samą porą w następnym roku, stracił z wozu stojącego na ul. Miodowej pięć dużych pudeł ze śledziami. Wszystkie te złośliwe, złodziejskie akcje musiały kosztować Efraima Orlańskiego kawałek zdrowia. Nie wiadomo, czy przypadkiem sprawcami biedy mieszkańców z Krakowskiej 8, nie byli domownicy z przeciwka, czyli spod numeru 11. Mieszkała tam bardzo liczna rodzinka o nazwisku geograficznym - Azja. 

   Nazwisko, jak na żydowską familię wcale oryginalne. Mendel Azja prowadził w latach trzydziestych małą restauracyjkę. Pomagała mu w tym żona Rywka i dorastająca córka. Do interesu dokładał parę dolarów brat Mendla, Jankiel, który przebywał w Ameryce. Głównym sponsorem Azjów z Krakowskiej był jednak Abram, bardzo zdolny złodziej, a także, co tu ukrywać, bezwzględny sutener. Kradł portfele na ulicach Białegostoku, w kinach, restauracjach. Był też docenianym wspólnikiem w skokach mieszkaniowych. Może to właśnie ów przedsiębiorczy synalek Mendla Azji prześladował co jakiś czas sąsiada Orlańskiego. 

  Jeśli nie był to jednak Abram Azja, podejrzenie można było skierować na innego, zdolnego złodziejaszka z Krakowskiej, również Abrama, tyle że Serowicza.  Mieszkał on pod nr 61 i również z upodobaniem uprawiał swą ciemną profesję. 

   Jako pajęczarz okradał białostockie strychy, potrafił dokonać też zuchwałego włamania do sklepu, jak na przykład wiosną 1936 roku do magazynu delikatesowego Grirsza Wojnera przy ul. Kupieckiej 32. 

  Zatrzymywany profilaktycznie przez policję zawsze miał w zanadrzu różne wytrychy, śrubokręty i nożyki. Grasował też po Rynku Siennym. W ciągu targowego dnia, czyli tradycyjnie we czwartek, potrafił spenetrować zawartość kilkunastu chłopskich kieszeni.  Pretensję do Efraima Orlańskiego mogła mieć także inna lokatorka spod 6., Ruchla Dynersztejn, zawodowa potokarka i doliniarka. Niegdyś wezwał on na nią policjanta, gdy zbyt ciekawie zaglądała do jego kieszeni. Ja jednak stawiałbym mimo wszystko na Abrama Azję. To był zdolny młodzian. 

todt,org

O tym jak niemcy wprowadzali w Białymstoku swoje porządki

   Opowieść Mariana Malewicza o swojej rodzinie i własnych przypadkach życiowych.  

  Panowanie czerwonej gwiazdy skończyło się niespodziewanie. 22 czerwca 1941 roku również nad Białymstokiem pokazały się samoloty i nie były to bynajmniej maniowry (manewry), jak twierdzili początkowo oficerowie sowieccy, tylko nalot bombowców niemieckich. Zaczęła się paniczna ucieczka, mieszkańcy mieli szansę ograbić magazyny na Węglówce, gdzie Rosjanie gromadzili zapasy dla wojska. Nie było to zajęcie bezpieczne, Malewicze przypadkowo stali się posiadaczami skrzyni pełnej kakao, skarbu w warunkach okupacji.

  Marian wraz z kolegą Zenkiem Treblińskim też przeżyli przygodę. Na placu Wyzwolenia (tu obecnie komenda policji) uciekający pozostawili czołg. Chłopacy zobaczyli w środku lornetkę i weszli, by ją wymontować, uderzali młotkiem w obudowę. Nagle zamknęła się klapa, nie pomagały wołania. W końcu jakiś przechodzeń uwolnił amatorów trofiejnej (zdobycznej) lornetki.

  Szczęście miał i Aleksander Malewicz. Oddziały niemieckie podeszły pod Białystok, słychać już było strzelaninę. Mistrz fryzjerski chciał opuścić swój zakład, znajdujący się przy ulicy Sienkiewicza i pójść do domu, ale nie był pewny, czy zamknął klatkę z królikami. Dostał je w prezencie od przedwojennego komendanta więzienia, właśnie dorodna angora powiła tuzin maleństw. Aleksander wrócił na zaplecze, a w tym czasie żołnierz z przejeżdżającego patrolu niemieckiego wrzucił do zakładu przez okno wystawowe granat, posypały się lustra.

  Niemcy zarządzili utworzenie getta i Malewicze musieli wyprowadzić się ze Smolnej. Nim to nastąpiło, przez deski w płocie przychodził do nich potajemnie zaprzyjaźniony rzeźnik Arczyk, wymieniano towary za żywność. Nowe lokum przy ul. Złotej 3 mieściło się w domu drewnianym, ale z bardzo wysokimi mieszkaniami i ładnymi piecami. Właśnie na piecu, za gipsowymi gzymsami monter z elektrowni znalazł trzy pistolety i rewolwery. Wydaje się, że zostawili je poprzedni mieszkańcy - Żydzi. Marian zachował dla siebie małą "piątkę", znalazł ją ojciec i wyrzucił do ubikacji, by nie kusić losu.

  Nowi okupanci szybko pokazali, co znaczy niemiecki ordnung (porządek), choć i wśród nich trafiali się bardziej wyrozumiali dla dzieci. Mój rozmówca zachował w pamięci Austriaka w mundurze Wehrmachtu. Nosił ryngraf z Matką Boską, chłopakom z sąsiedztwa dawał kawę wojskową w kostkach, z cukrem. Okazał powściągliwość nawet wtedy, gdy Marian myszkując w kabinie samochodu ciężarowego zwolnił hamulec ręczny i maszyna stoczyła się w dół, uderzyła w ścianę budynku na tyle mocno, że wypadły dwie szyby.

  Bywało jednak gorzej. Po kapitulacji Włoch także w Białymstoku pojawili się internowani żołnierze z kraju słońca. Był mróz, stali pod konwojem na rogu Sienkiewicza i Złotej, fioletowi na twarzach, chyba czekali na wymarsz na pobliską stację kolejową. Budzili żal wielki, więc kobiety z okolicznych domów skrzyknęły się, kupiły kilka "bułek chleba" w pobliskiej piekarni, pokroiły je na porcje. Następnie chłopacy weszli na piętro jednej z kamienic i zrzucali jedzenie z góry, zrobił się zamęt wśród Włochów. Zobaczył to wartownik, wpadł wrzeszcząc do budynku z karabinem, więc trzeba było skakać z balkonu w krzaki.

  Bywało i dużo gorzej. Na ul. Łąkowej u Kossakowskich, w okazałym budynku z zielenią kwaterowali oficerowie niemieccy wyższych szarż, rośli, zawsze wyszykowani jak na paradę. Traf chciał, że właśnie grupka chłopców przygotowała "bombkę". Miała długość 10-12 cm, składała się z dwóch części odlanych z ołowiu, w jednej tkwił ruchomy zapalnik. Do środka należało wsypać siarkę zdrapaną z główek zapałek, skręcić górę i dół, umiejętnie rzucić na kamień lub chodnik, a wówczas wystający bolec powodował zapłon i huku było co niemiara.

  Koledzy podkusili Mariana, by zdetonował "bombę", gdy w pobliżu przechodził Herr Ofizer. Ten odpiął kaburę i mogła polać się krew. Marian wskoczył do pobliskiego domu, częściowo zrujnowanego, oficer wbiegł za nim. Chłopiec wtulił się w dziurę w piecu, wstrzymał oddech. Niemiec krzyczał, by mały "bandyta" natychmiast zszedł, ale sam obawiał się wspiąć po zniszczonych schodach, bo mogły spaść na głowę cegły i deski, świszczał wiatr. Chłopak przesiedział w kryjówce ze trzy godziny, aż zapadł zmrok, wrócił do domu pobrudzony sadzami. Innego dnia gestapowiec zebrał maluchów, którzy zniszczyli mu suszącą się koszulę, ustawił ich po ścianą i zapowiedział rozstrzelanie. Na szczęście skończyło się na kopniakach.

  Wiadomo, że bywało głodno. Aleksander Malewicz prowadził zakład fryzjerski, miał stały dochód, ale trzeba było wzmocnić budżet hodowlą wspomnianych królików z przeznaczeniem na mięso i delikatną wełnę. Było ich około setki, więc syn musiał codziennie narwać dwa kosze (od ziemniaków) zieleniny. Najwięcej zielska rosło przy torach, koło garbarni. Trzeba tam było jednak uważać na chłopaków z Brazylki, bo słynęli ze swoiście rozumianego honoru. Opowiadano, że jak kto im podpadł, to zmuszali do wejścia na słup lub drzewo i wznoszenia okrzyków "Niech żyje Brazylka!". (Czy ktoś jeszcze pamięta, że była taka dzielnica w Białymstoku za torami?).

  Marian za Niemców uczył się na tajnych kompletach, najpierw u pani Goździej, koleżanki jego mamy z ul. Kamiennej, a następnie u pani Jabłońskiej, nauczycielki ze Szkoły Powszechnej nr 5. Nauka odbywała się w mieszkaniu przy ul. Staszica, tuż przy skrzyżowaniu z ul. Koszykową. Grupa liczyła 7-8 uczniaków, zeszyty noszono za pazuchą, wchodziło się do domu pojedynczo patrząc, czy nikt nie widzi. 

   Mimo okupacji mój rozmówca kontynuował zbieranie znaczków. Pieniądze na ten cel od czasu do czasu wydzielał ojciec, towar dostarczała pani Szwejkowska pracująca na poczcie. Powodzeniem cieszyła się m.in. serie "Kongres Wiedeński", długa wehrmachtowska. Po likwidacji getta, jak ucichła strzelanina, kolega namówił Mariana, żeby pójść po znaczki do opuszczonych domów żydowskich. Wyprawa okazała się niebezpieczna i bez sensu.

  Zapamiętano dobrze w Białymstoku męczeństwo Żydów wyprowadzonych 16 sierpnia 1943 roku z getta na pola przy torach, gdzie musieli czekać na załadunek do wagonów. W dzień prażyło słońce, noce były już chłodne, dokuczały okrutnie głód i pragnienie. Przy ul. Smolnej jedna z sąsiadek przechowała Żyda, wyszła po wojnie za niego za mąż.

  10 lipca 1944 roku miało miejsce ostatnie bombardowanie Białegostoku przez samoloty sowieckie. Malewiczów uprzedzał oficer niemiecki, że trzeba spodziewać się zmasowanego nalotu, więc Aleksander zamówił u stolarza zrobienie pod podłogą piwniczki i w niej schował porcelanę oraz wiadro z cyną. Były tam serwisy ćmielowskie i jeden chiński z cudnymi malowidłami, który przed wojną Żyd chciał wymienić na złoty zegarek. Niestety, dom spłonął, ocalała tylko na pamiątkę jedna sosjerka.

  Okupacja szwabska miała się ku końcowi, od wschodu nasilało się pomrukiwanie dział. Kto mógł przypuszczać, że wyzwolenie nie będzie oznaczało końca walki o wolną Polskę i kresu cierpień.


Adam Czesław Dobroński

Z ulicy do poprawczaka

    Jednym z problemów, z którymi musiały borykać się władze przedwojennej Polski, była przestępczość wśród dzieci. Co sprowadzało małoletnich na drogę bezprawia? Jak starano się przywrócić ich na łono społeczeństwa? Jak wyglądały ówczesne poprawczaki?

  Bez względu na to, czy mówimy o wsi, czy o mieście, przestępczość nieletnich niemal zawsze wynikała po prostu z ubóstwa, która determinowało ich życie. Gdy nie było czego włożyć do garnka, młodzi ludzie – niekiedy jeszcze zupełnie małe dzieci – schodzili na drogę bezprawia.

  Bieda często idzie w parze z przemocą. Nie jest to prosta zależność, ale miała swoje odbicie w statystykach. „Na 330 wypadków, jakie się w ciągu półtora roku przewinęły przez Poradnię, nie karano biciem tylko 5 dzieci” – pisano w raporcie z poradni pedagogicznej. Dzieci opowiadały o domach pełnych przemocy, w których bito nie tylko przy pomocy ręki, ale rzemieni, gum od kół samochodów czy kijów. Język przemocy był dla nich jedynym, jaki znały.

  Wielu nieletnich przestępców było sierotami. Co prawda istniały już od dawna domy dziecka, ale nie trafiały do nich wszystkie dzieci pozbawione rodziców. Cześć z nich musiała radzić sobie sama. Problem nie był w Polsce tak dramatyczny, jak na terenie ZSRR, gdzie istniały całe wielkie grupy tzw. bezprizornych, ale trudno go lekceważyć. Ponadto na ulicy żyły też dzieci, które uciekły z domów i nie zamierzały do nich wracać – tzw. wystawniaków.

   Włóczęgostwo stanowiło drugie z przestępstw najczęściej popełnianych przez nieletnich. Z ankiet przeprowadzonych dla „Przeglądu kryminalnego” wynikało, że aż 39% młodocianych kryminalistów nie miało w którymś z okresów swojego życia domu. Należy pamiętać, że w II RP istniała możliwość eksmisji na bruk bez jakiegokolwiek zabezpieczenia materialnego.

  Chłopcy najczęściej trudnili się złodziejstwem. Zwłaszcza w dużych miastach nie mieli oporów przed przywłaszczaniem sobie jedzenia czy jakikolwiek pomniejszych fantów. A w realiach przedwojennej Polski sprzedać można było dosłownie wszystko – czy to precjoza, czy bieliznę pościelową. Kupiec zawsze się znalazł, w Warszawie choćby na Kercelaku, czyli największym targowisku przedwojennej stolicy.

  Dzieci ulicy doskonale odnajdywały się w różnych sposobach kradzieży, tworzyły się też całe dziecięce szajki. Jak pisał Stanisław Grzesiuk: Ma całą bandę chłopaczków od dwunastu do czternastu lat – samych „wystawniaków”. Kradną i wszystko oddają jemu, a on ich żywi i broni. Moleto ma szczęście. Ja ze swoimi siedzę w domu, to my „robimy” tylko „na skakanego” z soboty na niedziele. My nie musimy słuchać go, tak jak jego banda. Tamci uciekli z domu i nie chcą wracać, to muszą robić to, co on chce.    Jednocześnie w złodziejskim fachu panowała swego rodzaju dziedziczność. Istniały całe wielkie klany, które rozwijały długoletnią tradycję przestępczości w rodzinie.

  O ile chłopcy stawali się najczęściej złodziejami, o tyle w przypadku dziewczynek sytuacja była bardziej złożona. Wiele z nich, szukając możliwości zarobku, decydowało się na prostytucję. Jak pisał Wacław Zaleski:

  Córka ludu warszawskiego w dwunastym roku życia jest już całkowicie uświadomioną kobietą, obeznaną ze wszystkimi brudami tego życia, a jeżeli się jeszcze nie oddaje, to stoi temu na przeszkodzie nie zakończony rozwój fizyczny, lub też sam wiek młody […]. W tym czasie [około 14 lat] dziewczyna przestaje być głupią, co jaśniej tłumacząc; uświadamia sobie, iż można i należy ciągnąć korzyści materialne za przyjemność udzieloną swoim towarzystwem i oddawaniem swego ciała, bo brutalny rozzuchwalony wyrostek, zawsze bez grosza, nie wystarcza jej wcale i nie przedstawia żadnego interesu dla dalszych ekstrawagancji.

  Prostytucja w przedwojennej Polsce, szczególnie wśród klasy robotniczej, była postrzegana nieco lepiej, niż mogłoby się dziś wydawać. Nie była aż tak stygmatyzująca i nie stanowiła zmazy na honorze, której nie dałoby się zmyć. Wręcz przeciwnie, często rozumiano okoliczności, które pchały dziewczynki ku takim wyborom życiowym. Stąd też prostytucja dziecięca nie spotykała się z takim potępieniem społecznym, na jakie zasługiwała.

  Aby rozwiązać problem przestępczości nieletnich, tworzono specjalne poradnie pedagogiczne, w których młodzi ludzie mogli liczyć na pomoc lekarzy i psychologów. Ich zadaniem był przede wszystkim wywiad środowiskowy. 

   Pytano młodocianych kryminalistów m.in. o relacje z rodzicami i rówieśnikami, a także o to, jak lubią spędzać czas i kim chcieliby zostać w przyszłości. Do poradni mogła ich skierować szkoła lub sąd. Od 11 października 1932 roku do końca 1934 roku przez warszawską placówkę przewinęło się ponad trzysta dzieci, z których blisko trzy czwarte trafiło przed sąd dla nieletnich

  Młodociani przestępcy, a więc tacy, którzy nie ukończyli 17 roku życia i nie byli sądzeni jak dorośli, mogli trafić do jednego z czterech zakładów poprawczych na terenie przedwojennej Polski. W myśl idei, jaka przyświecała władzom, znajdowały się one z dala od cywilizacji, w miejscowościach uzdrowiskowych położonych wśród lasów i pól, gdzie młodzi pogubieni ludzie mogli odnaleźć spokój i wytchnienie.

   Największy był zakład w Studzieńcu, gdzie przebywało do 300 wychowanków. Łącznie w placówkach tych osadzonych było jednocześnie nieco ponad 700 nieletnich, a do tego jeszcze około 200–300 siedziało w regularnych więzieniach, gdyż nie było dla nich miejsca w domach poprawczych. Z czasem (przytoczone dane pochodzą z 1928 roku) liczba ta zaczęła wzrastać.

  Młodzi ludzie przybywający do zakładu kierowani byli do odpowiedniej grupy – zwanej rodziną – w skład której wchodzili wychowawcy i mała grupa podopiecznych. W tym gronie odbywała się praca i nauka osadzonego. Przy czym edukacja trwała do czterech godzin dziennie, resztę zaś przeznaczono na pracę oraz ćwiczenia fizyczne, które miały prowadzić do „ozdrowienia” młodego przestępcy.

  W ramach tych zajęć odbywały się również lekcje zawodowe, które miały przygotować osadzonego do podjęcia zatrudnienia po opuszczeniu zakładu. Mogła to być praktyka szewska, stolarska, krawiecka albo rolna – wtedy młody człowiek zajmował się zwierzętami hodowlanymi i przyuczał się do uprawy roślin. Zdolni i utalentowani mogli liczyć na zajęcia artystyczne, na przykład lekcje gry na skrzypcach. Starano się bardzo ściśle wypełniać osadzonym czas wszelkiego rodzajami aktywnościami fizycznymi i umysłowymi, aby nie mieli sposobności oddawać się niewłaściwym myślom i rozrywkom.

    Przynajmniej dla części dzieci pobyt w ośrodku wychowawczym był znacznie lepszy niż ich wcześniejsze życie. Owszem trzeba było pracować, ale zarazem miało się szansę na zdobycie zawodu i chociaż podstawowego wykształcenia. Trzeba było wstawać cały rok o szóstej rano i dbać o porządek, ale zarazem miało się zapewniony wikt i opierunek na poziomie, o którym większość biedoty mogła jedynie pomarzyć. Wychowankowie jedli mięso sześć razy w tygodniu, a łączna wartość energetyczna posiłków w ciągu dnia wynosiła ponad trzy tysiące kalorii, co było zupełnie adekwatne do potrzeb wynikających z wieku i pracy fizycznej.

  Działalność domów poprawczych i poradni pedagogicznych przynosiła efekty. Warszawska poradnia odnotowała, że w prawie połowie przypadków udało się doprowadzić do resocjalizacji dzieci, a na drogę recydywy zeszło jedynie 26% z nich, co było dużym sukcesem, biorąc pod uwagę niskie nakłady finansowe. Dostrzeżenie problemu przestępczości nieletnich i próby jego rozwiązania w nowoczesny sposób jest jednym z przykładów na to, w którym kierunku pragnęła zmierzać przedwojenna Polska – w stronę zachodniej Europy.


Paweł Rzewuski

Translate