Postaw mi kawę na buycoffee.to

Żulik z Rynku Kościuszki


   W drugiej połowie lat dwudziestych minionego wieku stałym miejscem bytowania gromadki białostockich żulików były okolice postoju taksówek przy Rynku Kościuszki. Rej wśród nich wodził młodzian właśnie o ksywce Żulik. Chłopaków ciągnęło do motoryzacji, a auta do wynajęcia były w Białymstoku wówczas dużą nowości i atrakcją.

  Małolaty szybko weszli w zażyłość z szoferami, którym pomagali często przy czyszczeniu a nawet naprawie drobnych usterek w samochodzie. Dostawali za to parę groszy. Drobne napiwki dostawali też od pasażerów, zwłaszcza podpitych wojskowych, którym otwierali z uszanowaniem drzwi błyszczącego zagranicznego pojazdu.

  Z biegiem czasu żulikom z Rynku Kościuszki znudziły się drobne zarobki. Dorastali to i wydatki mieli większe – papierosy, alkohol, dziewczynki kosztowały. Sympatyczni na pozór chuligani przemieniali się w ordynarnych wymuszaczy. Ich ofiarami stali się owi, tak przez nich dotąd szanowani taksówkarze. Zorganizowana już na dobre szajka zaczęła żądać od każdego kierowcy, parkującego na „ich” postoju dwa złocisze. Ponieważ taksówkarzy kursowało z Rynku Kościuszki ponad dwudziestu, zarobek zaradnych żulików był całkiem spory.

  Rozzuchwaleni chuligani postanowili rozszerzyć zakres swoich usług wobec szoferów. Za pilnowanie postoju grandziarze, jak także określano owych wyrostków, zaczęli pobierać procent od każdego kursu, zwłaszcza od tras zamiejscowych. Żuliki z doświadczenia wiedzieli, że najbardziej zyskowne są kursy nocne. Taksówki nie miały wówczas jeszcze taksometrów, pasażerowie uzgadniali więc opłatę przed zatrzaśnięciem drzwiczek samochodu.

  Przy takich targach był obecny obowiązkowo któryś z podwładnych szefa Żulika – Murzyn, Czarny Pietrek lub Szmata. Po powrocie z kursu szofer musiał uiścić haracz. Początkowo zdarzało się, że jeden czy drugi szoferak odmawiał przymusowych ofiar na potrzeby pazernej żulii. Szybko jednak stawał się posłuszny. Chuligani potrafili odstraszyć klientów od opornych taksówkarzy i zmuszać ich, by zajmowali miejsce w autach tych zgodliwych. Niechętnym szoferom przytrafiało się też często wymieniać wybite szyby w swoim samochodzie, naprawiać uszkodzone reflektory, a nawet silniki. Zdarzały się też bolesne rękoczyny.

  Banda żulików nie pogardzała też datkami w naturze. Zwłaszcza kiedy na postoju pojawił się nowy szofer w zagranicznej, lśniącej gablocie. Wówczas przymusowe było oblanie samochodu i miejsca na postoju. Kolacja dla całej szajki Żulika, suto zakrapiana alkoholem, kosztowała przymuszonego fundatora nawet do 100 złotych. 

  Młode bandziory same też lubiły korzystać z usług prywatnej komunikacji. Codziennie, któryś z kierowców na postoju przy Rynku Kościuszki musiał być do ich wyłącznej dyspozycji. Kazali wozić się po knajpach, a jak przyszła ochota, to nawet daleko poza Białystok. Trudno to sobie wyobrazić, ale szajka taksówkarzy żulików, którzy powyrastali na niezłych bandziorów, działała przez sześć lat. Właściciele taksówek byli pod taką presją, że nawet nie myśleli, by zwrócić się o pomoc do policji. Woleli zapłacić kilka złotych ze swojego zarobku, niż mieć uszkodzone auto lub siniaki pod oczami.

 W końcu jednak miarka się przebrała. Latem 1934 roku pobity został kierowca Włodzimierz Jefremow. Nie chciał płacić bandyckiej taksy. Zgłosił się na IV komisariat. Nieco później o pobiciu zameldował policji inny szofer – Iłenda. Pozostałym kolegom taksówkarzom z postoju przy Rynku Kościuszki także rozwiązały się języki.

  W maju 1935 roku Żulik i jego kompani usłyszeli wyrok – po roku więzienia. Nie była to kara zbyt wysoka. Na postoju kierowcy, a i pasażerowie, na krótko odetchnęli.


Włodzimierz Jarmolik

Autorytety chanajkowskiej ferajny

   „Mnie nazywają Złoty Kaziuk, mam talent pewny, po fachu Złotej Rączki wnuk, po szansach dalszy krewny.” Tak śpiewał niegdyś o środowisku warszawskich doliniarzy piosenkarz Jarema Stępowski. Białystok miał także swoją Złotą Rączkę.

  Miano wszechstronnego kieszonkowca w międzywojennym Białymstoku zyskał niejaki Szmul Zawiński, mieszkaniec Chanajek. Zawiński rozpoczął złodziejską karierę jeszcze przed I wojną światową, jako 16-letni chłopak. W czasie wojny stracił w niewyjaśnionych okolicznościach lewą rękę. Pozostała mu prawa, ale za to jakże sprawna. Miał swoją wspomagającą ekipę i kradł z powodzeniem przez cały okres międzywojenny. Od czasu do czasu szedł za kratki, jednak to jeszcze bardziej gruntowało jego autorytet wśród chanajkowskiej ferajny.

  Byli też i inni wyróżniający się specjaliści od cudzych kieszeni, ot choćby Abram Duczyński, niezrównany w robotach autobusowych. Wspomagała go w tym żona Rachela. Był elegancki przybysz z Petersburga, Szmul Chajtowicz, którego interesowali zwłaszcza klienci poczt i banków. 

  No i jeszcze warto wymienić Mońka Złoto, pochodzącego z Białegostoku absolwenta paryskiej szkoły doliniarzy, który działał zwłaszcza w Warszawie i był sprawcą dziesiątek, jeśli nie setek kradzieży portfeli, zegarków czy papierośnic z kieszeni gości wszystkich, luksusowych hoteli stołecznych. To arystokracja fachu doliniarskiego.

  Jednak jeśli przyjrzeć się bardzo licznym wzmiankom zamieszczonym w kronikach kryminalnych białostockich gazet między rokiem 1919 a 1939, okazuje się, że większość doliniarskich występów była po stronie najczęściej bezimiennego, złodziejskiego proletariatu. Ta wielka grupa osobników z lepkimi palcami działała niemal wszędzie. Pracowali w pojedynkę i w zespołach. W mieście i na prowincji. Wobec pojedynczej ofiary, jak i w tłoku. Oczywiście nie były to banki, hotele czy eleganckie restauracje. Na ich obecność tam zwrócono by zaraz uwagę. No, ale były też inne, interesujące miejsca, gdzie czuli się jak w domu.

  Głównym miejscem urzędowania tych złodziejaszków były głównie ul. Lipowa, Rynek Kościuszki i Kilińskiego. Tutaj potrafili dokonywać bardzo sprytnych kradzieży, snuli się w pobliżu sklepów, pod oknami, obok ratusza i obserwowali. Ich ofiarami padali najczęściej gapowaci przyjezdni z prowincji, rozkojarzeni atrakcjami dużego miasta. Oto kilka przykładów kieszonkowych historii w powyższym stylu.

  W lutym 1922 roku pewna wieśniaczka spod Białegostoku z ogromnym zaciekawieniem oglądała fotosy pod kinem Modern, w kieszeni palta miała w chusteczce kilkaset marek, została popchnięta przez jakiegoś młodzieniaszka i pieniądze zniknęły. 

   Z kolei włościanin Górasinowicz z okolic Zabłudowa stracił w 1923 roku na Rynku Kościuszki portfel z 15 mln marek. Nie zapiął kurtki i to wystarczyło dla sprytnego doliniarza. W maju 1925 roku tuż po południu, również Rynkiem Kościuszki promenował Józef Jędrych przybyły z majątku Garbowo. Nie upilnował kieszeni marynarki, stracił więc portfel z dokumentami i 43 zł gotówki.

  W 1931 roku Konstanty Perkowski, gość z Gdańska, postanowił zrelaksować się na wieczornym seansie w kinie „Apollo”. Przed wejściem do przybytku X muzy, w sztucznym tłoku, postradał portmonetkę z blisko 40 złotymi. Najlepszym pomocnikiem kieszonkowców był tłum i ścisk ludzi. Wtedy działali niemal na pewniaka.

  Podczas pogrzebów na białostockich cmentarzach, na meczach piłkarskich klubów Jagiellonii czy Makabi, w tłumie ludzi na jarmarku św. Jana kieszonkowcy operowali bardzo gorliwie i plon był zawsze obfity. Potrafili wykorzystać np. tłumy zgromadzone w sierpniu 1921 roku witające w Białymstoku marszałka Józefa Piłsudskiego, defiladę odbywającą się rok rocznie dla uczczenia święta 3 Maja, czy nawet, jak to było w 1928 roku, nabożeństwo w synagodze przy ul. Szkolnej z udziałem słynnego kantora Nowego Jorku Rozenblatta. W tym ostatnim tłumie swój portfel utracił bezpowrotnie Abram Bereziński z ul. Rabińskiej. Było w nim 8 dolarów i 120 złotych.


Włodzimierz Jarmolik

Grypa, Samuel Cytryn i jego rady

   Z racji na owe darcie i sytuację w jamie gardzielowej, od wieków ludzkość, utwierdzając się w poczuciu wspólnoty i zagrożenia swego bytu, otwiera domowe arsenały.  Szły w ruch miody, zioła, czosnek, „herbatki, specjalne cukierki, zawijania i wcierania różnego rodzaju”. Gdy te harce spełzały na niczym, pozostawała „dawna wypróbowana aspiryna, zasługująca na miano środka ludowego”.

  Jedno co różni tamte przedwojenne terapie od dzisiejszych to stosowanie wody Franciszka Józefa. I powiedzmy sobie wprost, że dzięki Bogu. Panował bowiem pogląd, że „przy grypie, katarze wierzchołków płucnych, zakatarzeniu nosa i gardzieli pamiętać należy, aby żołądek i kiszki były dokładnie przeczyszczone”. Osiągano to właśnie za pomocą wody gorzkiej Najjaśniejszego Pana, która w opinii ówczesnych medyków „oddawała ludzkości ogromne usługi”. Przyznać trzeba, że oryginalna i nieco ryzykowna terapia. Przeczyszczenie przy kichaniu? Konsekwencje mogły być zaskakujące.

  Na każdym kroku białostoczanie spotykali się z przestrogami mającymi ich ustrzec przed zachorowaniem. Ale jeśli już grypa ich dopadła, to „rady lekarzy” były tym bardziej cenne. Jeden z miejscowych medyków ogłaszał, że „surowa pogoda, przejmujący chłód i śnieżyce czyhają na organizm, aby mimo najstaranniejszego zabezpieczenia się uczynić go pastwą długotrwałych i groźnych dla zdrowia cierpień”. Aby we właściwym momencie zorientować się, że to już prawdziwa grypa, należało stosować pomiary temperatury ciała przy pomocy niezawodnego termometru Kramera, który „idealnie reagował na najdrobniejsze odchylenie od normalnego stanu temperatury”.

  No i w końcu sama grypa. W styczniu 1929 roku szalała na całego. Była i w Ameryce. Rządziła w Europie. Rozłożyła się też i w Białymstoku. Pisano, że „przedostała się ona wszędzie, w każdym niemal domu, jeżeli nie ma pacjenta, to przynajmniej mówi się o niej”. Pomimo tak licznych zachorowań nie potrafiono dokładnie określić liczby chorych. Przyczyną tego było to, że „lekarze nie meldują w razie choroby na grypę, prócz tego częste bardzo są przypadki obywania się bez lekarza”.

  Gwałtownemu szerzeniu się choroby sprzyjały też białostockie maniery. W zwyczaju, zgodnym z ewangelicznym nakazem, było odwiedzić chorego. Uznawano to za obyczaj „humanitarny może w zasadzie”, ale skutki były opłakane. W trakcie tych odwiedzin dochodziło do „całowania się z nimi”, to jest z chorymi, oraz wiązało się z „przynoszeniem im książek, które są tak podatnymi rozsadnikami zarazka grypy”.

   Pod apelem nawołującym do zarzucenia tych praktyk podpisał się znany białostocki doktor Samuel Cytryn. Był stomatologiem, ale zajmował się tez higieną. Jeszcze piętnowanie grypowych całusków można zrozumieć, ale lekarskie zalecenie obyś tylko książek nie czytał i dziś budzi pewne refleksje. Czyżby dzisiejsza polska plaga nieczytania książek była wynikiem zastosowania się do doktorskich zaleceń. Jak widać nie miał Cytryn racji, bo Polacy czytać i owszem przestali, a grypa powraca do nas wiernie .

Andrzej Lechowski

Misja Barbikańska

     Na początku 1902 r., społeczność baptystyczna Białegostoku zakłada nowy zbór „ Ku zbawienieu” . Założycielem jest  Ireneusz Dawidowicz który zostaje przewodniczącym i pierwszym pastorem. W 1914 r. zbór zmienia swą nazwę na „Droga Zbawienia”. Siedzibą Zboru jest dawne kino „Syrena” przy ul. Św. Rocha nr. 23.

  Historia budynku przy ulicy Rocha 23 w Białymstoku rozpoczęła się przed II wojną światową i jest ściśle związana z życiem Piotra Gorodiszcza, który podczas I wojny światowej, jako ewangelicki misjonarz, kierował organizacją pomocy z Anglii dla polskich uchodźców. W 1923 roku rozpoczął aktywną służbę w Misji Barbikańskiej z siedzibą w Londynie, dzięki czemu objął przewodnictwo zakładanej stacji misyjnej w Białymstoku. 

  Pastor Gorodiszcz po przybyciu do Białegostoku zakupił posesję z kilkoma budynkami i obszernym placem od Stefana Rychtera za kwotę 40 tysięcy złotych. Akt kupna sprzedaży został sporządzony 20 maja 1924 roku przed notariuszem białostockim Stanisławem Jankowskim.20 grudnia 1924 roku Wojewoda Białostocki wydał zgodę na działalność misji przy ul. Św. Rocha 23, która zezwalała na prowadzenie działalności charytatywnej. 

  Gorodiszcz rozbudował kamienicę misyjną, wybudował kościół pod wezwaniem Św. Pawła, który uroczyście konsekrowano 20 września 1936 roku. Uruchomił również nieodpłatne ambulatorium, drukarnię oraz dom katechumenów. Dziesięć lat później został proboszczem-superintendentem Parafii Ewangelicko-Reformowanej w Białymstoku.

  Należy wspomnieć, że w 1935 roku Gorodiszcz założył Chrześcijańskie Towarzystwo Opieki nad Nawróconymi Izraelitami „Samarytanin”, którego został prezesem. Współpracował z księdzem Józefem Fajansem i dr. Maurycym Syrotą (został jego zięciem, mężem najstarszej córki Eugenii). W wyniku aktywności misyjnej towarzystwa, przybywało wielu konwertytów, a pastor udzielał wielu chrztów wraz z pastorem A. Flamsch’em, pastorem Carpenterem oraz księdzemJ. Fajansem. 

  Chrzty miały miejsce w Białymstoku, w Brześciu nad Bugiem i w Grodnie. W Państwowym Archiwum w Białymstoku znajduje się wykaz wiernych i ochrzczonych. Sam Gorodiszcz ochrzcił 12 osób pochodzenia żydowskiego (1936-37).

  Kościół przy Rocha 23 przestał funkcjonować w 1941 roku, kiedy większość jego wyznawców trafiła do getta i zginęła w Treblince (w ideologii nazistowskiej nie miało znaczenia, że Żyd przeszedł na chrześcijaństwo). 

  Losy wojenne Gorodziszcza nie zostały do końca wyjaśnione. Po wojnie zburzono wieżę kościoła przy ulicy Rocha 23, która znajdowała się  z przodu kościoła, a salę nabożeństw przeznaczono na pomieszczenie widowiskowe. 

  W 1956 roku w przebudowanym obiekcie powstało Kino „Syrena”, a w dawnym domu katechumenów mieścił się przez wiele lat ośrodek kształcenia nauczycieli.


 Misja Barbikańska wśród Żydów (Barbican Mission to the Jews) była organizacją związaną z Kościołem Anglikańskim, stawiającą sobie za główny cel krzewienie ewangelii wśród Żydów.

  Z zadaniem tym łączyła się działalność kulturalno-oświatowa, charytatywna i społeczna. W okresie międzywojennym, wobec nieuznania Kościoła Anglikańskiego przez władze polskie, Kościół ten wraz z Misją działały w ramach Kościoła Ewangelicko-Reformowanego.

  Na początku lat 20. XX wieku Misja Barbikańska rozpoczęła działalność w Białymstoku. Utworzyła tam swoją centralę na teren całej Polski i na parceli przy ul. św. Rocha stopniowo wznosiła kolejne budynki na własne potrzeby. 

  W latach 1927-1930 w ramach kompleksu gmachów na tej nieruchomości wzniesiono świątynię i budynki towarzyszące według projektu Rudolfa Macury (1886-1940). 

  W zabudowaniach Misji od roku 1928 mieściła się drukarnia działająca na rzecz wydawanych przez Misję czasopism: "Das Wort" (w języku jidysz) i "Dwa światy" (w języku polskim), w roku 1934 utworzono tutaj bezpłatne ambulatorium, którego kierownikiem był znany lekarz białostocki Maurycy Syrota, działała także dobrze zaopatrzona biblioteka i czytelnia, a także założono ogród. 

  Zakład poligraficzny Misji Barbikańskiej drukował pisma, książki, broszury, akcydensy, na zamówienie także w innych językach. 

  Najważniejszą pozycją rozprowadzaną w tamtym czasie przez Misję był "Krótki rys historii i zadań Misji Barbikańskiej krzewienia chrześcijaństwa wśród Izraelitów" autorstwa Piotra Gorodiszcza. 

  Ta niewielka, ale bardzo cenna książeczka ukazała się już w 1926 roku i sygnowana była jako "wydawnictwo Misji Barbikańskiej". Zawierała szereg interesujących zdjęć m.in. sylwetki głównych centrali Misji w Londynie, angielski ośrodek barbikański, a także misyjny samochód w Białymstoku, kaplicę misyjną i inne. Misja Barbikańska kolportowała też liczne pozycje książkowe przeznaczone specjalnie dla starozakonnych, były one w większości sprowadzane z Wielkiej Brytanii, co oczywiście znacznie osłabiało ich zasięg.

  W latach 1935-1936 rozbudowano świątynię. Pozycję kierownika Misji Barbikańskiej w Białymstoku Piotr Gorodiszcz utrzymywał do wybuchu II wojny światowej.  Działalność Misji ustała w 1939 roku, a w 1941 roku jej członkowie zostali zamknięci przez Niemców w getcie, gdzie podzielili los wyznawców judaizmu.

  Po wojnie zburzono wieżę która znajdowała się na froncie, a budynek przeznaczono na salę sądową i widowiskową. 

  W 1956 roku w przebudowanym obiekcie powstało kino "Syrena". W dawnym domu katechumenów mieścił się przez wiele lat Ośrodek Kształcenia Nauczycieli.

  Zachowany do dnia dzisiejszego budynek jest już jednym z ostatnich obiektów starej jeszcze przedwojennej zabudowy ulicy św.Rocha. ( W okresie PRL nosiła ona nazwę Manifestu Lipcowego). 

  Nieopodal znajdowała się pierwsza siedziba Szkoły Podstawowej nr 18, która została przeniesiona do nowej siedziby przy ul. Stołecznej w połowie lat 60-tych XX wieku, a budynek już wtedy mocno wiekowy, zburzono. 

Tomasz Wiśniewski




ul. Kupiecka 29

     W tym budynku 5 lutego 1943 r. w czasie akcji likwidacji białostockiego żydowskiego getta, Icchok Malmed oblał kwasem solnym dwóch gestapowców próbujących wejść do mieszkania na parterze. Jeden z Niemców strzelający na oślep zabił drugiego. 

 W zamieszaniu Malmed zdołał uciec. Komendant gestapo Fritz Friedel rozkazał złapać setkę kobiet, mężczyzn i dzieci mieszkających w pobliżu, których rozstrzelano pod murem pobliskiego ogrodu. Friedl postawił ultimatum, że jeśli sprawca nie znajdzie się w ciągu 24 godzin , getto zostanie zniszczone wraz ze wszystkimi mieszkańcami.

 W tej sytuacji Icchok Malmed oddał się w ręce hitlerowców. Skatowany przez Niemców został powieszony 8 lutego 1943 r. w bramie budynku przy ul.Kupieckiej 29.Po wyzwoleniu w 1946 r. nazwę ulicy Kupieckiej zmieniono na Icchoka Malmeda.

  W ścianie kamienicy w pobliżu miejsca egzekucji ( obecnie Malmeda 10 ) wmurowano tablicę pamiątkową z napisem " Tu zginął z rąk morderców hitlerowskich 8.02.1943 r. Icchok Malmed , bohater bojownik getta białostockiego. Cześć jego pamięci."

  Pod budynkiem znajdują się nisze do których prowadzi ukryte wejście, gdzie ukrywali się mieszkańcy getta. Jest to ostatni budynek drewniany z terenu dawnego getta w Białymstoku. Budynek jeszcze stoi...

Wojciech Hołownia

Ulica Grochowa

 

   Zanim Grochowa została Grochową była Grochowym Zaułkiem (za cara). W 1919 roku władze wyzwolonego Białegostoku Zaułek z nazwy wyrzuciły. I uliczka taką nazwę jak obecnie nosiła przez całe dwudziestolecie międzywojenne. 

  Nie zmieniły jej - tak jak w przypadku innych białostockich ulic - władze sowieckie w 1942 roku. Ale Niemcy, dwa lata później, owszem - tak, nazywając ją, nie wiedzieć, czemu - ulicą Kreta. Po wojnie przez jakiś czas Grochowa nosiła imię Mikołaja Ostrowskiego, rosyjskiego pisarza (1904-1936), by w latach 70. znów stać się Grochową.

  Z książki telefonicznej wynika, że w 1938 roku stelefonizowany był tu tylko jeden budynek - nr 2. I tylko trzech jego mieszkańców - na całą ulicę - miało telefon: Chaim Kapłan, Rachela Zabłudowska - Licht, dentystka, Jetta i Serok Chaim (z tej rodziny wywodził się Mozes Serok, który miał w Białymstoku skład papieru i materiałów piśmiennych).

  Choć Grochowa krzyżuje się z główną ulicą miasta - Lipową, przed wojną nie była nigdy specjalnie ważna pod względem handlowym (jak inne przylegające do Lipowej przedwojenne uliczki). 

  Różnych lokali usługowych mieściło się tu w międzywojniu ledwie dziesięć. Dla porównania - inne, podobnie krótkie uliczki (Kilińskiego, Spółdzielcza czy Malmeda) - miało takich zakładów kilkadziesiąt. Pod wymienioną wyżej - stelefonizowaną "dwójką" - wodę sodową sprzedawał Ch. Sztejn, mięsem handlował rzeźnik Bloch, zdjęcia robił fotograf E. Koszycer, a głowy fryzował fryzjer Łazowski. 

  Prócz pani Racheli, dentystki spod "dwójki", zęby na Grochowej leczyć można było u M. Serbowicza - w budynku nr 15 (w którym skądinąd pracował też szewc Żukowski). 

Wspomnijmy jeszcze o krawcu Olszanickim i piekarzu Wajnsztejnie (obaj pod nr 8), sprzedawcy bielizny Winniku (nr 7), właścicielach dwóch suszarni - Neumarku i Szostaku (nr 4), i mamy cały przekrój wszystkich potrzebnych do egzystencji zawodów.

  Z budynków, w których urzędowali ci wszyscy drobni rzemieślnicy, niestety nic nie zostało. To, czego nie zmiotła wojna, zlikwidowali powojenni urbaniści.

  Dziś Grochowa to z jednej strony koszmarny niby-rzemieślnik z nadbudówkami od parady i kociokwikiem szyldów, z drugiej strony - parę powojennych kamienic mieszkalnych. Z dawnego klimatu nic się nie ostało. 

Wiesław Wróbel

Budgie w Białymstoku

   W 1982 roku zespół Budgie przyjechał do polski na obejmującą 15 koncertów trasę. Ku wielkiemu zdziwieniu członków zespołu okazało się, że Budgie jest w Polsce zespołem ogromnie popularnym.

  13 sierpnia w piątek mieli zagrać ostatni koncert na stadionie w Białymstoku, który został jednak odwołany.

  Już dojście do bramy stadionu i ogromny niekontrolowany ścisk oznaczał, że coś się wydarzy. Grupa osób, która dotarła do samej bramy zorientowała się, że nikt nie sprawdza biletów i ta informacja w mig się rozeszła. Ludzie rzucili się na ogrodzenie i zaczęli je forsować. Gdy biegiem dotarło się na trybuny, by zająć jak najlepsze miejsce, one praktycznie były już pozajmowane. Nie pozostawało nic innego jak zając górne trybuny, które jeszcze nie były szczelnie wypełnione.

  Widok, który roztaczał się na murawie: trochę kolorowych desek ze starej sceny cyrkowej, po bokach dwa podwyższenia i namiot wojskowy zapowiadał kolejne kłopoty.

  Wszyscy siedzący na trybunach zastanawiali się co dalej. wreszcie po godzinie, a może i dłużej przez megafony ogłoszono komunikat, że koncert się nie odbędzie. Zirytowany tłum zaczął strasznie wyć i powoli wszyscy zawiedzeni zaczęli opuszczać stadion.

Zespół Budgie był pod stadionem, a gitarzysta basowy Burke Shelley wyszedł z autokaru pomachał ludziom i wsiadł z powrotem.  Podobno lokalny promotor nie był w stanie spełnić warunków umowy. Po przedyskutowaniu sprawy z zespołem Greg Kuczyński promotor polskiej trasy odwołał ten występ.

John Thomas gitarzysta zespołu, tak po latach mówił co się stało w Białymstoku:

„W mieście wybuchły zamieszki. mieliśmy zagrać na wielkim, rozległym polu – stadionie piłkarskim, na którym nie było nic oprócz zaimprowizowanej sceny, zbudowanej ze skrzynek po pomarańczach. Nie było też prądu. Ciężarówka nie mogła stamtąd wyjechać, bo utknęła. Nikt nie wiedział, co się dzieje, poza tym, że mamy grać w tym szczerym polu, bez żadnych barierek i innych zabezpieczeń. Nie było nawet możliwości podłączenia sprzętu, bo było to zbyt niebezpieczne. Pan burmistrz się wściekał, bo w mieście doszło do zamieszek. gdyby mógł, to by nas chyba zastrzelił. Organizator nie dopełnił żadnych warunków, totalny chaos. Czuliśmy, że właśnie zawiedliśmy naszych fanów, ale nawet gdybyśmy spróbowali ten koncert jednak zagrać, komuś mogłaby stać się krzywda”


Barbara Sarnacka

Kamienica z ulicy Św. Mikołaja

    Pierwsza  wzmianka  pochodzi  z roku 1876 . Następna  pełniejsza  już mówi  o   Judel Izrael Kaleckim  i jego żonie Sora z domu Zelmans , którzy  stali się posiadaczami posesji przy ulicy Lipowej 19 w grudniu 1892 roku. W 1894 roku dokupili fragment nieruchomości Abrama Mejłacha, sąsiadującej z ich placem od tyłu. 

 Trzy lata później odnotowano na niej trzypiętrowy dom murowany, czyli prawdopodobnie zachowany do dziś budynek.  Okazuje się, że takich czynszowych budynków było na ich posesji więcej .Wymienia się ich 7.  Udało  się dotrzeć do mapy z roku 1965. Widać na niej obecny budynek kamienicy. Wtedy działka, na której się znajdował należała do skarbu państwa, a obie części kamienicy stanowiące w przybliżeniu składowe litery L, nosiły adres: Lipowa 19a i 19b.  

   Na mapie widać również, że za kamienicą w podwórku stał poprzeczny budynek, którego dziś już nie ma. Prawdopodobne   więc jest,  że część lokali  usługowych  przed wojną  przypisanych  kamienicy przy Lipowej  19,  mieściła się w obecnej kamienicy przyulicy. św. Mikołaja. 

 Ich właścicielami  byli Ida Potraw, akuszerka, B. Granadsztejn, oferujący konfekcję męską, meble i obuwie. Naftali Orman i jego sklep z meblami, Sonia Lubowicz ze swoim sklepem spożywczym, Abel Studnik, prowadzący warsztat mechaniczny, Ślusarze Hirsz Gniecucki i Iser Szoslak oraz lekarz specjalista od chorób żołądka i Kiszek Izaak Landsberg .   Te fakty świadczą o żydowskiej przeszłości tej części centrum Białegostoku. Zastanawiam się, ile z wymienionych osób zakończyło swą ziemską wędrówkę za murami getta.    

 Mgliste są  powojenne losy kamienicy, Wiadomo, że już po II wojnie światowej, najprawdopodobniej po przejęciu  przez Miejski Zarząd Budynków Mieszkaniowych, w budynku znajdował się szpital. Później  zaś  mieszkania  komunalne.

Sztetl.pl

Ulica Jurowiecka

    Przed wojną na Jurowieckiej mieszkali głównie Żydzi. Kwitł tu handel, ulica tętniła życiem. Była także ważnym punktem produkcyjnym. Na Jurowieckiej fabrykanci chętnie lokowali swoje zakłady.   Na planie Białegostoku z początku XX wieku, po stronie ulicy między Poleską, Białą a Sienkiewicza, zaznaczonych jest siedem rozmaitych fabryk. Z każdym rokiem powstawało ich coraz więcej. Według księgi adresowej z 1929 roku sukno produkowało pięć firm, a tkalnie prowadziło – 10. 

  Przy Jurowieckiej 35 mieściła się fabryka wody sodowej Rozentala i Ratnera, pod numerem 14 – fabryka watoliny Grynberga, pod nr 35 – fabryka waty Giełczyńskiego, pod nr 20 – wełniane wyroby produkował Markus Jakób. Na Jurowieckiej swą siedzibę miał także Urząd Miar.  W 1928 roku znajdował się tu jedyny w tym czasie w mieście zakład kąpielowy (Jurowiecka 26), a także jedno z dwóch miejsc w całym mieście, gdzie można było kupić konia – firma Bublackiego mieściła się pod numerem 21. 

  Pod numerem 11 znajdowała się miodosytnia Wolfa – jedno z trzech miejsc w Białymstoku, gdzie można było rozsmakować w miodach pitnych. Na Jurowieckiej znajdowały się także dwie piwiarnie – Wiktorii Bobińskiej (nr 21) oraz Katarzyna Jakonczuk (nr 50). 

  Pod numerem 5 kawiarnię prowadził Alterwajn. Skóry można było kupić u Owsieja Wileńskiego (nr 44).   Jedną z dwóch fabryk wstążek (Jurowiecka 40) prowadził Adolf Szwalbe. Artykuły kolonialne można było zakupić w sklepie Weinracha pod numerem 27.

  Jurowiecka była dobrze stelefonizowana. W księdze telefonicznej z 1938 roku widnieje 37 abonentów, z czego ponad połowę stanowiły osoby prywatne. Telefon posiadał Bacer Mojżesz - właściciel firmy Linopol (mieszkał na Jurowieckiej 30), Efros Elchonon – sekretarz Towarzystwa Sierot (nr 7), Unger Wacław – kierownik II komisariatu (mieszkał pod nr 26) czy inżynier Kozłowski, pracujący w Elektrowni Białostockiej. 

   Telefonem dysponowały także niektóre fabryki m.in. Energia – fabryka watoliny (nr 14), Facha – tapety braci Charinów (nr 23), sukna Fuksa Tewla (nr 15), Markusa (nr 29) i Izaaka Pinesa (nr 14).

  Po wkroczeniu Niemców do Białegostoku w 1941 roku ulica Jurowiecka została włączona do getta. 16 sierpnia 1943 roku podczas likwidacji getta na ulicę Jurowiecką, Fabryczną i Ciepłą zapędzono tych Żydów, którym nie udało się schować w piwnicach. Według relacji Elki Famin, w drewnianym domu przy ulicy Jurowieckiej 24, grupka żydowskiej młodzieży próbowała stawiać opór, gdy przyszli Niemcy zabrać ich do transportu. Niemcy wrzucili do środka granat, mieszkanie spłonęło, większość młodych ludzi zginęła w płomieniach. 

   Tę część getta zrównano niemal w całości z ziemią. W 1943 roku w kwartale ulic Ciepłej, Poleskiej, Jurowieckiej i Smolnej walkę z Niemcami podjęło 300 bojowników żydowskich. Znajdowała się tu największa liczba bunkrów, w których walczyli powstańcy, chcąc przebić się do ulicy Poleskiej. Zryw zakończył się niepowodzeniem, Niemcy wszystkich zabili, burząc wszystko, co stanęło na ich drodze.

  Jedyne zabudowanie fabryczne, które przetrwało wojnę znajduje się na ulicy Jurowiecka 31. Budynek figuruje w wykazie zabytków. Była to fabryka Jakuba Markusa. Był on właścicielem przędzalni wełny oraz fabryki wełny ponownej, co wskazywać może na to, że w budynku znajdowała się także szarpiarnia. Markus założył swoją fabrykę w 1896 roku. W 1910 roku zatrudniał 60 robotników, a w 1922 roku już 280. Należał do pierwszej ligi białostockich potentatów, choć raczej na jednej z niższych pozycji. W latach 90-tych XX wieku mieściła się tu spółdzielnia futrzarska. 

  Jedynym domem wpisanym do rejestru zabytków jest budynek przy ul. Jurowieckiej róg Ciepłej, choć stoi frontem do tej pierwszej to jej oficjalny adres to ulica Ciepła 1. Jest to dwupiętrowa okazała kamienica. Przed wojną mieściły się w niej zakłady usługowe. Mieszkał tu inżynier Herman Lifszyc oraz swą siedzibę miała Sanotechnika – przedwojenne przedsiębiorstwo robót grzewczych i sanitarnych.

sztetl.pl

Ulica Czysta

    Gdyby nie Mama przez długi czas pewnie nic bym o powstaniu w getcie białostockim, tak jak wielu innych białostoczan w pierwszym pokoleniu, nie wiedział.   Mama, nie będąc rodowitą białostoczanką, a ledwie repatriantką, która pojawiła się w tym, jak się okazało, niezbyt przychylnym repatriantom, mieście, wiedzę o samym getcie i o walkach w 1943 r. zdobyła od starszej koleżanki z pracy, która miała to nieszczęście, że jej dom w 1941 r. znalazł się na granicy getta. 

  Pamiętała doskonale zasieki przy ul. Czystej i niemieckich żołnierzy, uzbrojonych po zęby, przechadzających się wzdłuż ulicy z psami. Któregoś razu miała przeżyć chwile prawdziwej grozy, gdy zmierzając na tajne komplety, zimą, spod palta wypadły jej książki. Żołnierze ich nie zauważyli, a może, kierując się jednak jakimiś ludzkimi odruchami, nie chcieli zauważyć. Współcześnie, bardziej poprawna jest ta druga wersja, ale życie i tak pisze scenariusze po swojemu, nie zważając na przeszłe i przyszłe poprawności, więc zostawmy ten spór nierozstrzygniętym. Dziewczyna wystraszona książki podniosła i pobiegła dalej. 

  Z jej opowieści wynikałoby, że ulica Czysta musiała być jakimś dziwnym sposobem podzielona. Trudno to sobie wyobrazić, bo przecież ślady po drewnianej bramie getta były jeszcze niedawno widoczne między kamieniami brukowanej ulicy, tuż u wylotu do ulicy Poleskiej.  Zatem granica getta musiała w tym rejonie dziwacznie meandrować. A dom tej dziewczyny musiał stać niemal naprzeciw domu, do którego trafił Samuel Pisar z rodziną po przesiedleniu z kamienicy przy ulicy Dąbrowskiego na ulicę Czystą 5.

   Dwa światy przedzielone zasiekami, wąska uliczka, kocie łby, kolczaste druty, żołdacy z psami, i świat, w którym śmierć była gwarantowana, a naprzeciw świat, który czekał na swoją kolej, przeznaczony do niewolnictwa, albo do śmierci trochę mniej pewnej, przesuniętej w czasie, z tlącą się nadzieją, i świat w większości prawdopodobnie pozbawiony nadziei. 

  Dziś stojąc na ulicy Czystej, której szerokość można pokonać kilkoma krokami, nie sposób wyobrazić sobie, tak żywo, do bólu sugestywnie, poczucia opuszczenia, pewności śmierci, strachu, upokorzenia, odczłowieczenia ludzi, których oddzielono od świata jeszcze względnie wolnego, którego mieszkańcy mogli choćby wyruszyć do pobliskiego lasu na Pietraszach, wzdłuż torów dawnej kolei warszawsko – petersburskiej, czy dalej, przez Jurowce do Puszczy Knyszyńskiej; świat szczelnie zamknięty od świata, który kontroli totalnej próbował się – na miarę swoich możliwości – wymykać, świat duszący się, pogrążony w ciemności, walczący o każdy oddech, promień słońca, skrawek soczystej, bujnej zieleni w przydomowych ogrodach, nieludzko zagęszczony od świata, który wbrew powszechnemu terrorowi nieco swobodniej wydzierał to, co ze swej natury im obu się należało. 

  Dziś z otwartych okien sączy się muzyka, ogrody wciąż są żywe – dojrzała zieleń drzew owocowych, wielobarwne kwiaty, choć powoli zaczyna się mieć ku jesieni, gdzieniegdzie znad okien, balkonów sterczą talerze anten satelitarnych. Być może pod warstwą tynku, farby, tapet, gdyby je zedrzeć znać byłoby ślady krwi osób mordowanych w tych domach, w piwnicach, które zamieniano na bunkry, mające dać pewne schronienie – to chyba swoją drogą dowód na to, że nadzieja nie całkiem wygasła. 

  A poza tym w tych czterech ścianach musiał przetrwać też strach ściśniętych ponad ludzką miarę ludzi, strach, rozpacz, bezsilność, czasem może bunt, wiara i niewiara, dramat utraty wiary w Boga, człowieka, w cokolwiek. Musiały się zachować słowa wypowiadane szeptem, na głos, w myślach, krzykiem, słowa modlitwy i akty apostazji, przekleństwa, błagania, słowa być może przebaczenia pobożnych Żydów.

    Mieszkając na Białostoczku przemykałem ulicą Czystą na wykłady. To był jeszcze ten czas, gdy deweloperskie szkaradzieństwa nie wciskały się nachalnie w każdy wolny, a nawet zajęty kąt, kiedy stare domy nie płonęły, kiedy ulica ta miała wygląd niezmieniony niemal od czasów przedwojennych, drewniane parterowe w większości drewniane i murowane domy, jedna kilkukondygnacyjna kamienica, wyglądająca tak jakby była sklecona z dwóch różnych domów, jakby kompletnie niepoważna, niewydarzona, nie mająca wyglądu solidnej czynszówki, tylko jakiejś lichej jej podróbki, i zawsze kwitnące drzewa owocowe, wybujałe ogrody, kwiaty pod oknami, białostockie malwy. 

  Ta ulica jako żywo kojarzyła mi się z Drohobyczem Schulza, z jego tajemniczą, baśniową, niepokojącą, z innego świata prozą. Drewniane płoty, kocie łby, przelewająca się na ulicę zieleń i bogactwo, a właściwie nieskończoność szczegółów – liście, łodygi, kwiaty, wszystkie żywe zapachy wiosny, okna, balkoniki, facjatki, kamienie, piach, furtki, samochody na podwórkach, psy, koty, poranne intensywne słońce, dziewczęta z rzadka przemykające w kwiecistych sukienkach, (zupełnie niepasujące do tej ulicy w rejonie o nie najlepszej wówczas reputacji), podchmieleni mężczyźni, widok na bloki, na dawną Bożnicę Cytronów, szum pędzącego miasta z Alei Piłsudskiego i Poleskiej, ubrania na sznurkach rozwieszone w ogrodzie, magia samych ogrodów, zapach kwitnących wiśni, rześkość powietrza, bardziej wiejskiego niż miejskiego. 

  Boska nieskończoność i piękno zapyziałej ulicy. Dziękuję Ci Mamo, że wprowadziłaś mnie w ten świat, gdy prowadzałaś mnie do nieistniejącej już księgarni przy ulicy Bohaterów Getta, świat z początku tajemniczy, baśniowy i piękny, a z czasem pełen grozy i przesycony atmosferą śmierci, gdy padło pytanie o tych nieznanych bohaterów getta. Świat, w którym przeplatają się pęd do życia i nieuchronność śmierci, tu kompletnie wymuszonej, przedwczesnej, nienaturalnej; świat barw i zapachów wiosny ze światem przysypanej piachem lub zamalowanej krwi. To paradoks, którego pojąć do dziś nie jestem w stanie.


www.wschody.blogspot.com

Areszt przy ul. Artyleryjskiej

    Przedwojenny Białystok miał oprócz dużego więzienia przy Szosie Baranowickiej dla bardziej zasłużonych rzezimieszków, osobny areszt miejski.  Uczestncy awantur, kłótni, bójek i mordobić byli najczęstszymi klientami aresztu miejskiego przy ulicy Artyleryjskiej. Przebywali tutaj sprawcy drobnych wykroczeń. Do aresztu miejskiego można było trafić więc za zakłócanie spokoju, nieprzestrzeganie przepisów sanitarnych czy dorożkarskich, prowadzenie potajemnego wyszynku alkoholu lub nielegalnej praktyki lekarskiej. 

  Taki np. Chaim Mazur z ul. Brukowej dostał w 1939 roku dwa tygodnie odsiadki za, jak podano w wyroku, zeszpecenie wyglądu miasta w dniu wyborów do Rady Miejskiej. Tymczasem on tylko leżał sobie spokojnie w sztok pijany na rogu ul. Lipowej i Krakowskiej.  Z kolei niejaki Dawid Klasa w tym samym pamiętnym roku zarobił miesiąc aresztu, ponieważ demonstracyjnie okazywał niechęć i lekceważenie pamięci marszałka Piłsudskiego oraz państwa polskiego. I w tym wypadku sprawcą nadmiernej elokwencji żydowskiego tragarza był napitek sprzedawany przed wojna w butelkach z granatowymi nalepkami. 

  Jednak zdecydowanie najwięcej klientów aresztowi przy Artyleryjskiej dostarczały rozmaite awantury, kłótnie, bójki i mordobicia. Białostocka policja miała zawsze pełne ręce roboty.  Pewnego majowego dnia 1930 roku w domu nr 12 przy ul. Mickiewicza odbywały się huczne imieniny panny Heleny Łosiówny. Zjawiło się sporo gości. Przyszli także z prezentami Antoni Chajko i Zygmunt Ożerowski, zabiegający o szczególne względy solenizantki.   Kiedy zabawa rozkręciła się na dobre i rozpoczęły się pląsy, między panami doszło do towarzyskiego nieporozumienia. Pierwszy wytknął głośno drugiemu brak kwalifikacji tanecznych. Obrażony zalotnik rzucił się do bójki. Niestety jego przeciwnik, choć mizerniejszej postury wyciągnął nóż i ugodził kompana. Na ul. Mickiewicza przyjechało zaraz pogotowie a nieco później policja. za wywołanie awantury Antoni Chajko dostał miesiąc aresztu. 

   Z kolei w marcu 1932 roku nieprzyjemna scena rozegrała się przy buznie pana Temela Stojanowicza, mieszczącego się na ul. Piłsudskiego 16. Grupka wesołków zamówiła u sprzedawcy buzę i chałwę.Żartując między sobą, zaczęli rozlewać napój na stół i podłogę. Kiedy właściciel zwrócił im delikatnie uwagę za niestosowne zachowanie, rozpętało się piekło. Wesołkowie przewrócili gablotkę z ciastkami, w zbili szybę wystawową i odeszli nie regulując oczywiście rachunku. Jednego z nich niebawem zatrzymał policjant. Był to 20-letni Josel Meller. Sąd skazał go na 14 dni aresztu. 

  Taki sam wyrok dostał rok później niejaki Hugo Hartman, 16-latek, który chełpiąc się swoim niemieckim pochodzeniem wywołał rozróbę w restauracji "Sielanka" przy ul. Kilińskiego. Ponieważ właścicielka lokalu Antonina Abramowicz nie chciała podpitemu i agresywnemu młodzieńcowi podać więcej wódki, usłyszała pod swoim adresem szereg epitetów. 

  Tydzień pobytu przy Artyleryjskiej czekał natomiast Henryka Palucha. Widząc budę rakarza miejskiego, otworzył ją i wypuścił na wolność wszystkie schwytane czworonogi. Kiedy hycel zaczął się z nim szamotać, dostał w szczękę i stracił ząb. Pobyt w areszcie nie zawsze łagodził temperamenty przedwojennych awanturników. 

  Oto np. taki Chaim Postrzeleniec z ul. Suraskiej, nawet siedząc w kozie, potrafił nieźle narozrabiać. Kiedy rodzinka przyniosła mu z domu obiad, a dozorca aresztu zarekwirował bułkę z ukrytą w środku paczką papierosów oburzony tragarz nie wytrzymał. Naubliżał strażnikowi, porwał mu marynarkę i jeszcze wymierzył siarczysty policzek. Za to wszystko Chaim wyszedł na wolność dwa tygodnie później.


Włodzimierz Jarmolik

Ulica Brukowa

    Ulica ta leżała w samym środku Chanajek. Od sąsiadujących z nią ulic i zaułków wyróżniała się tym, że mieszkała przy niej spora grupka ludności nieżydowskiej. Ale na poziom uczynków niegodnych nie miało to wielkiego wpływu. Katolicka część Brukowej także słynęła ze swoich złodziejaszków i awanturniczych indywiduów, którym nieobce były wytrychy, łom czy nawet pistolet.

  Brukowa ciągnęła się od Krakowskiej do Sosnowej. Liczyła sobie blisko 30 posesji. Szczególnie aktywni brukowce zamieszkiwali gdzieś w jej połowie. Wyróżniali się zwłaszcza lokatorzy domu nr 8. Oto najbardziej ciekawe egzemplarze.

  Na pierwszym miejscu należy niewątpliwie wymienić Kazimierza Zabijakę. Nazwisko bardzo groźne, był on jednak tylko złodziejem sklepowym. Z dwoma koleżkami, Stanisławem Dąbrowskim i Władysławem Fiedorukiem wybijali nocną porą dziurę w ścianie upatrzonego obiektu i wynosili cały, często dosyć lichy towar. Wpadli w styczniu 1931 r. Zabijaka jako prowodyr dostał rok odsiadki.    Innym specjalistą od wszelakich kradzieży był pomieszkujący pod brukowską ósemką Kazimierz Galicki. On także miał swoich pomagierów. 

  W 1933 r. wpadli oni na dwóch złodziejskich robotach. Najpierw włamali się do składu z narzędziami technicznymi. Wartość łupu wyniosła ponad tysiąc złotych. Parę tygodni później wpadli na kradzieży gotówki i biżuterii wartości blisko 200 zł. Poszkodowaną okazała się Wiktoria Ilonowicz. I ci brukowcy trafili za kratki.

  Dalej należy wymienić potokarza Sobczaka, który w latach 20. okradał z powodzeniem chłopskie furmanki, zmierzające ul. Krakowską w kierunku Siennego Rynku i Kazimierza Daniłowicza, specjalizującego się w podbieraniu drobnych przedmiotów w małych zakładach rzemieślniczych. Upodobał on sobie zwłaszcza warsztaciki szewskie, no i 1934 r. wpadł na ul. Kalinowskiego z parą butów za pazuchą.

   Szczególnego pecha miał w tymże samym roku Czesio Binczewski. Pewnej nocy opuścił swój pokoik przy Brukowej 8, udał się na ul. Sosnową pod parkan otaczający cmentarz prawosławny, przeskoczył go i zabrał się do zrywania owoców. Choć dozorca spał, za to czuwał jego pies. Czesio zanim zdołał umknąć przed groźną sobaką, został przez nią dotkliwie pogryziony. Oczywiście torba z jabłkami i gruszkami także przepadła.

  W takim miejscu, jak Brukowa 8 nie mogło obyć się bez panienek lekkich obyczajów. Policjantom z IV komisariatu szczególnie dawała się we znaki Maria Nester. Ciągle składała zażalenia na swoich klientów, a to, że byli niewypłacalni, albo też, że okradali ją z gotówki i różnych przedmiotów. W sierpniu 1936 r. złożyła skargę na znanego, miejscowego awanturnika Wiktora Morawskiego, który nie tylko ją okradał, ale też groził jeszcze dotkliwym pobiciem. Na początku 1937 r. sprawa trafiła do Sądu Okręgowego. Ten uniewinnił Morawskiego od wydumanej przez prostytutkę kradzieży, lecz za pogróżki wlepił mu osiem miesięcy odsiadki.

  Modelowym wzorem brukowca można uznać niewątpliwie niejakiego Jana Matejczyka. Jego sprawa trafiła na wokandę wiosną 1939 r. Historia wydawała się dosyć błaha. Otóż w grudniu poprzedniego roku Matejczyk z kompanem Stanisławem Olszyną zatrzymali na ul. Krakowskiej Stanisława Panasewicza i, demonstrując swoje muskuły, zabrali mu litr wódki, pęto kiełbasy i 16 zł gotówką. Przewód sądowy był jednak całkiem ciekawy. Okazało się bowiem, że Matejczyk jest recydywistą i ma już na swoim koncie aż 11 wyroków. W sumie uzbierało się 18 lat więzienia. Niektóre wyroki były łączne, ale i tak Matejczyk duży kawałek dorosłego życia spędził za murami więziennymi.

  W ostatnim słowie oskarżony Matejczyk nie przyznał się do zarzucanego mu czynu. Jako główną sprawczynię swoich wszystkich wyroków wskazał … ulicę Brukową, przy której na nieszczęście przyszło mu mieszkać. To wylęgarnia zła, dowodził. Sąd nie dał się przekonać. Niepoprawny Matejczyk dostał aż 6 lat. Ulica Brukowa została uniewinniona.


Włodzimierz Jarmolik

Piechociarze w natarciu

     W naszym mieście przed wojną częstym łupem opryszków i rzezimieszków padały zwierzęta. Bardzo popularne były kradzieże drobiu - kur, kaczek, gęsi czy indyków.   Polowanie na piechotę (czyli spacerujący po podwórku drób) uprawiali z zamiłowaniem zwłaszcza wyrostki z Chanajek.

  Klasyczny chwyt piechociarzy polegał na zwabieniu biegającego po podwórku domowego ptactwa do furtki lub dziury w płocie. W tym celu sypało się kurom okruchy chleba czy ziarno. Kiedy bardziej łapczywe zbliżały się do otworu, wtedy złodziej chwytał je zręcznie za łebek. Upolowana kura czy kaczka trafiały natychmiast do przygotowanego worka, który miał przy sobie każdy piechociarz. 

   Oczywiście kradzież kur w biały dzień wymagała uwzględnienia kilku rzeczy: nieobecności gospodarzy domu na podwórku (groźny mógł być również podwórkowy burek) oraz ubezpieczenia od strony ulicy. 

  Chłopcy z Chanajek wyprawiali się więc po piechotę parami, zaś terenem ich działania były często peryferyjne dzielnice Białegostoku, gdzie drób chodził niemal bez nadzoru po ulicach, ogrodach i okolicznych łąkach. Ważne było również to, że nikt tam nie znał chanajkowych łobuzów.    Kradzieży piechoty dokonywali jednak także dorośli, zawodowi złodzieje. Oni rzecz jasna nie uganiali się za kurami po podwórkach (to robota dla pętaków), lecz przygotowywali nocne wyprawy do kurników, komórek i domowych sieni, w których drób miał swoje lokum. 

  Jednym ze znanych białostockich specjalistów od tego rodzaju eskapad był Jankiel Winnik. Łączył on uprawianie piechociarstwa z inną, równie nisko cenioną przez złodziei specjalnością, a mianowicie pajęczarstwem (kradzieżą mokrej bielizny ze strychu). Atutem Winnika była przede wszystkim jego wielka siła. Potrafił on jednym ruchem łomu ukręcić każdą kłódkę lub wyrwać z zawiasów dowolne drzwiczki. Niezastąpiony był również przy dźwiganiu ciężkich worków z żywym towarem.

  Winnik poza tym, jak stwierdzili lekarze sądowi, miał nieco ociężały umysł i przez to, nawet jeśli wpadł na kradzieży, dostawał zwykle niski wyrok, albo nawet był zwalniany z aresztu. Nic więc dziwnego, że ze złodziejaszkiem posiadającym takie papiery chcieli pracować różni piechociarze czy pajęczarze.  

   Innym wytrwałym amatorem piechoty był Menosz Śliwka. Złodziej ten traktował swoją profesję bardzo poważnie i jej się nie wstydził. Wszyscy paserzy z Chanajek i okolic wiedzieli, że mogą zamawiać u niego towar niemal bez ryzyka niedostarczenia. Śliwka bowiem przygotowywał starannie każdy swój skok. Co jakiś czas robił obchód białostockich podwórek, sprawdzał pogłowie i rozmiary wałęsającego się po nim drobiu, obserwował coraz to nowe sposoby zabezpieczania kurników i składzików przed złodziejami. 

  Gdy zebrał odpowiednią ilość zamówień, brał swojego stałego wspólnika Abrama Segała i, którejś nocy, obaj ruszali na połów.    Ale nawet najbardziej doświadczeni piechociarze wpadali.  Czasami przyczyną były kury, które rozgdakały się i zaalarmowały właściciela, innym razem obładowanych workami złodziei mógł nocą zatrzymać policjant. W 1925 roku właśnie taka, kolejna zresztą wpadka przytrafiła się samemu Menoszowi Śliwce. Szedł sobie spokojnie ul. Wesołą z pakunkiem zawierającym dwa indyki i cztery kury, kiedy natknął się na patrol. I trafił do celi na dziewięć miesięcy. Do Śliwki dołączył wkrótce jego stary kompan Abram Segał.


Włodzimierz Jarmolik 

Św. Rocha 19 dom rodziny Sawickich

    Pierwsze informacje źródłowe mówiące o istnieniu posesji przy ul. św. Rocha 19 pochodzą z 1879 r. Tego roku nieruchomość nabył Maciej Sawicki. Niestety, oprócz daty zakupu nie znamy bliższych szczegółów transakcji, trudno więc powiedzieć kiedy tak naprawdę posesja powstała i kto był jej wcześniejszym właścicielem. Granice posesji dziś przyporządkowanej do ul. św. Rocha 19 zaznaczone są już na mapie z 1864 r., co zdaje się wskazywać, że w najwcześniejszym okresie istnienia przynależała ona do włościan wsi Białostoczek .

  Maciej Sawicki także był „tutejszego” pochodzenia. Udało się ustalić, że urodził się 8 września 1823 r. we wsi Usowicze, gdzie mieszkali jego rodzice Szymon i Barbara ze Słomińskich. Rodzice pobrali się osiem lat wcześniej, a Maciej miał kilkoro starszego i młodszego rodzeństwa. 

  Warto wspomnieć, że Sawiccy byli licznie reprezentowani w tej miejscowości. Już spis włościan z 1771 r. odnotowuje przynajmniej kilka rodzin o nazwisku Sawka, od których wywodził się z pewnością Szymon oraz Maciej. Z późniejszych losów Macieja wiemy, że osiągnąwszy pełnoletność wstąpił do armii carskiej, w której służył dość długo. 

  Po raz kolejny spotykamy go w Białymstoku w 1860 r. 22 maja w miejscowej farze zawarł związek małżeński z dużo młodszą od siebie Katarzyną Stankiewicz. On, nazywany po prostu żołnierzem, był już wdowcem i miał 37 lat, natomiast panna młoda wywodziła się z Usowicz i miała 19 lat. Co ciekawe, świadkiem na ślubie był Józef Skwarkowski, wieloletni organista w białostockim kościele parafialnym.

   Z małżeństwa Macieja i Katarzyny na świat przyszło kilkoro dzieci, z których wieku dorosłego dożyły córki: Marianna, Franciszka i Kazimiera. Skądinąd wiadomo, że Kazimiera urodziła się w 1877 r., ale została ochrzczona dopiero w 1879 r. w Sankt Petersburgu, co zdaje się wskazywać na podróże ojca jako wojskowego.  Trudno coś więcej powiedzieć na temat okoliczności budowy zachowanego do dziś domu przy ul. św. Rocha 19. Nie znając treści aktu kupna z 1879 r. nie da się powiedzieć, czy stał on już w tym roku, czy też został zbudowany dopiero jakiś czas później przez Macieja Sawickiego. 

  Warto zwrócić uwagę na to, że jeszcze spis parafian z 1883 r. odnotowuje przy ul. Staroszosowej (jak wówczas nazywała się ul. św. Rocha) jedynie domy Szumskich, Dłużniewskich i Borysiewiczów, kończąc na Jenszach, co zdaje się wskazywać, że Sawiccy w tym czasie pod omawianym adresem nie mieszkali, a dom powstał dopiero po 1883 r. Podobnie spis parafian z 1891 r., chociaż wymienia Macieja i Katarzynę z córką Kazimierą, wskazuje, że mieszkali oni w tym czasie w budynku szpitala przy ul. Lipowej. 

  Źródło to podaje jednocześnie, że Maciej pozostawał wówczas w randze feldfebla. Możliwe jednak, że chociaż nie mieszkali przy ul. św. Rocha, stojący tam dom oddawali w dzierżawę.   Księga adresowa z 1897 r. wymienia bowiem w domu Sawickiego przy ul. Staroszosowej członka Białostocko-Sokólskiej Opieki Szlacheckiej, kolegialnego asesora W. Briuchanowa. Natomiast lista płatników podatku kwaterunkowego z 1914/1915 r. wymienia w domu Sawickich Jerzego Sergiejewa i Marię Chodorowską, zaś spis parafian z 1916 r. Antoniego Maciejczuka (lat 45), Teofilę z Wojcelów (lat 37) i Anielę Głowacką z Maciejczuków (lat 50).

  Maciej Sawicki zmarł w 1907 r. uprzednio sporządzając testament, mocą którego majątek przy ul. św. Rocha przypadł w równych częściach córkom: Mariannie po mężu Wachowicz, Franciszce po mężu Karp oraz Kazimierze, żonie Aleksandra Żukowskiego, kancelisty w białostockiej Izbie Skarbowej. W 1921 r. w omawianym domu została uruchomiona kawiarnia należąca do Kazimiery Muszyńskiej. 

  W latach 1926/1927 r. prowadził ją niejaki P. Muszyński, odnotowany także w księdze adresowej z 1932/1933 r. W tym czasie mieszkał tu także Edward Wójcik, asesor w Starostwie Grodzkim oraz Aleksander Tarnasiewicz sekretarz powiatowego Urzędu Skarbowego.

  W 1934 r. uregulowano prawa własności do nieruchomości na siostry Żukowską, Wachowicz i Karp. Niedługo później Franciszka i Marianna zmarły, toteż prawa spadkowe po Franciszce przypadły Kazimierze, natomiast po Mariannie dziedziczyła jej córka, Helena Józefa Lubańska. Mieszkała ona w Warszawie, dlatego też zapewne odsprzedała w 1936 r. swoje prawa własności przy ul. św. Rocha 19 jeszcze w okresie II wojny światowej.


Wiesław Wróbel

Rodzinka Edelsztajnów

   W latach 1935-38 na uliczkach Chanajek rządziła rodziną Edelsztajnów. Byli to Feliks i Brocha - rodzice, oraz ich synalkowie - Zelik i Alter. Mieszkali oni przy króciutkiej uliczce Pieszej, odchodzącej od Sosnowej, pod nr 4. Naprzeciwko, pod 3, zamieszkiwał ich krewniak - Chaim Edelsztajn. Brocha przy wydatnej pomocy indywidualnej w swoim domu nielegalną noclegownią i oczywiście tajny wyszynk. Zatrzymywali się tam różni rajzerzy, nawet ze Lwowa, pomniejsi złodziejaszkowie z kraju, a nawet dziewczyna występująca się w przypadku na świecie. Policja zabezpieczała zapisy przybytek. trwanie postępowania. Sąd grodzki właścicieli na krótkim areszcie. 

  Tymczasem trójka młodych Edelsztajnów buszowała po lokalnych uliczkach i miejscach, gdzie można było napić się i zabawić. Ich sylwetki były szeroko stosowane na Krakowskiej, Marmurowej czy Brukowej. Specjalność braciszków była wymuszaniem pieniędzy na wódkę. Nie oszczędzali byle klientów chanajkowskich prostytutek, jak i ich sąsiadów z zaułków. Straszyli szpadryną albo majchrem. Zniknęła więc dawna solidarność. 4 komisariat odebrał co i rusz skargi na bezwzględnych Edelsztajnów. 5 kwietnia 1937 r. „Echo Białostockie” odnotowało taką oto skargę, którą na policję skierowano Zelik Cywes (Krakowska 18). „Te jołd, daj na wódkę. Nie dam. To zaraz flaki ci wypuścim i girę z wyeliminowanym wyrwiem”.

    W tym czasie żale na komisariacie wylewał Bernsztajn z Marmurowej, a nawet Połtyjer Rozengarten, syn osławionego „Jankieczkie”, który wyszedł z więzienia i niebezpieczeństwo się przejąć kontrolę nad interesami ojca.  Edelsztajnowieli im pobiciem a nawet coś gorszego. Policjanta, który podlega po prostu zdębiał. Co się dzieje, chanajkowskie łobuzy biją się między sobą, należy do policji na skargi, nie wystarczy im już własne dintojra. 

  Zapłać opryszków tak nie było. Kolejne zażalenie na Edelsztajnów komisariat zarejestrowane w grudniu 1937 r. Złożył je najpierw Mejer Złotnik z ul. Piłsudskiego. Odwiedził na ul. Krakowską w wiadomym celu. Bracia Zelik, Alter i ich krewny Chaim dzielili od niego 2 litry wódki. Ten z oburzeniem. Koniec spraw był prosty, obita twarz i podarta marynarka. 

  Pewnego grudniowego wieczoru jeszcze nieprzyjemność spotkała Stanisława Majewskiego, również na ul. Krakowskiej. Podeszli do niego trzej Edelsztajnowie. Zelik oskarżył go o obciążające zeznania na policji. Miał po nich odsiedzieć 6 miesięcy. Za to należy się dwa litry wódki. Z braku gotówki Majewskiego. Następny w ruchu pięściarskim i noże. Pobity i pokłuty nieszczęśnik trafi do szpitala. Następnie następuje zastosowanie i skarga na później. W publikacji 1938 r. następuje kolejny proces z przerwaniem Edelsztajnów. 

   W świetle zeznań Majewskiego sprawa przedstawia się w ten sposób, że Zelik E. pomówił go o donos na zwykłe, jakoby ten ukradł komuś zegarek i za to musiał odsiedzieć pół roku. Bracia Edelsztajnowie dostali 6-miesięczne wyroki w zawieszeniu na 5 lat, a ich krewny Chaim został uniewinniony.


Włodzimierz Jarmolik

Szloma Muzykant , Pesa Birfas i domy modlitwy

 

    Złodzieje żydowscy z przedwojennego Białegostoku, zwłaszcza ci z Chanajek. Nie żywili specjalnego szacunku dla przedmiotów zapełniających miejscowe synagogi. Był to dla nich taki sam łup, jak każdy inny. Jeśli oczywiście udało się im go łatwo zdobyć, a potem, najczęściej już poza miastem bezpiecznie opylić. 

  Przykładem niech będzie owocna działalność szajki złożonej z trzech osób, operującej w świątyniach w pierwszej połowie lat 20.  Byli to Szloma Muzykant, Hersz Karafil i Izrael Nedelman.Pierwsze skrzypce w tym przestępczym trio odgrywał Muzykant. I wcale nie z powodu nomen omen swojego nazwiska. Był on wykwalifikowanym ślusarzem potrafiącym operować różnymi złodziejskimi statkami (wytrychami) potrzebnymi do każdego włamu. Bezczelny szubrawiec pilnie uczęszczał do okolicznych synagog i to wcale nie ze swojej gorliwości do modłów. Interesowały go tam przede wszystkim zamki i zatrzaski w tamtejszych drzwiach i oknach.

  Ciekawość ta nie wynikała wcale z faktu, że Szloma był ślusarzem i chciał zaoferować zarządowi tej czy innej świątyni swoje zawodowe usługi, lecz z zupełnie innej przyczyny. Dzięki bowiem wiedzy z odwiedzanych w dzień miejsc religijnych, mógł on później swobodnie dostać się do nich w nocy. 

   Towarzyszyli mu wówczas jego dwaj kompani - Karafil i Nedelman. Cel wizyty nie stanowiła bynajmniej modlitwa, ale zwyczajna, ordynarna kradzież. Muzykant był bowiem zatwardziałym złodziejem, który swoje pierwsze wyroki odsiadywał jeszcze w ciurmie carskiej. 

  Trio Muzykanta kradło z synagog wszystko co się dało. Do przepastnych worów trafiały lichtarze wraz ze świecami, liturgiczne naczynia, obrusy, żydowskie księgi, a nawet rolety okienne. Kiedy złodziejaszkom zaczynał w Białymstoku palić się grunt pod nogami, zmywali się na prowincję, gdzie odbywali swoje gościnne występy.   

   Tak było na przykład w 1922 r. po oczyszczeniu z przedmiotów kultu wartości kilku milionów marek, bożnicy przy ul. Brzozowej. Trójka włamywaczy udała się na podbój Grodna, z którego powrócili po pewnym czasie z cennym majdanem. Policja miała już jednak na nich oko i wszyscy znaleźli się za kratkami. 

  Świętokradczego Muzykanta przebiła niewątpliwie niejaka Pesa Birfas, panna lat 20, zamieszkała w Białymstoku przy Zamojskiej. Związała się ona z szajką zawodowego złodzieja z Siedlec, Ickiem Lomem. Ten zaś grupkę bandziorów skompletował około 1925 r. i chętnie do niej przyjął urodziwą i sprytną białostoczankę. Szajka ta również specjalizowała się w okradaniu bożnic i domów modlitwy z cennych rodałów (zwojów) Tory. 

  Zapotrzebowanie na tego rodzaju towar było duże. Diaspora żydowska w Ameryce płaciła za każdy wartościowy egzemplarz nawet kilka tysięcy dolarów. Białostoczanka stała się wywiadowcą i kurierem bandy. Na początku stycznia 1928 r. na stacji kolejowej miało miejsce pewne wydarzenie.  Po przybyciu pociągu nocnego relacji Warszawa - Wilno, przodownik Kuciłowski z dworcowego komisariatu zauważył dziwną postać. 

  Była to młoda kobieta, która dźwigała wielkich rozmiarów walizę. Tragarz proponujący damulce pomoc został odprawiony z kwitkiem. Policjant zainteresował się więc bliżej ową samodzielną pasażerką. Najpierw zaprowadził ją na posterunek, gdzie wylegitymował .Pesa Birfas, bo to ona była we własnej osobie, oburzyła się na takie traktowanie przez pana władzę. Zaczęła wołać , że dzieje się jej gwałt. Krzyki i wymyślania niewiasty stały się jeszcze głośniejsze, kiedy policjant poprosił o klucz do walizki.

  Zatrzymana kobieta stwierdziła, że klucza nie ma, a w środku są święte rzeczy, które powierzył jej do przewiezienia wujek z Grodna.  Na stacji Birfasównie nie uwierzono. Przy świadkach czemodan został otwarty. I co się okazało? W środku znajdowały się trzy rodały Tory, pisane na pergaminie, długości kilkunastu metrów. Birfasówna zmieniła zdanie .Teraz twierdziła, że trefną walizkę znalazła w pociągu. Ponieważ Tory wyglądały na warszawskie, Pesa Birfas trafiła do stolicy. A po śledztwie za kratki. Nie wydała wspólników. Sąd zaś wydał wyrok rok więzienia.

Translate